W pełni wolne, nieograniczone, a jednak się poddały. Ptaki - ewolucji.
Dzioby dopasowały do tego, co jedzą.
Kształt, wielkość, istotę.
Nie mięknij. Nie rób się zbyt elastyczny. Nie dopasowuj uszu do tego, co głosi świat.
Nie przyklejaj miękkich dłoni do zła. Napnij je w geście odmowy.
Nie wykształcaj umysłu i oczu pasujących do otoczenia.
Wszystko się dopasuje i skostnieje. Jak ptasi dziób.
Nie będzie trzeba wieków. Wszystko stanie się przed śmiercią.
A potem?
Figurę pochowają, nie ciebie.
Pomnik bezkształtny, ledwo oderwany od tego wszystkiego tutaj.
Z odciśnięciem po każdym śmieciu.
Pomnik beznadziei.
Takie wolne te ptaki, a się poddały.
Poddały się dla funkcji, dla przeżycia. Tutaj. Ty masz inny cel. Nie żywisz się tym, co one.
W ankiecie zaznaczam "trudno powiedzieć"
Anonimowo
Cyk, środkowa opcja na skali
I idę dalej i tak po trupach
Niby "złoty środek", by dodać sobie cnoty
Tak sobie mówię
Bezpieczna przystań, stabilny rozkrok
Zostawianie lufciku na nadzieję
Ciągnie mnie do obu brzegów, a stoję na środku
Mijają mnie, pozdrawiam ich
O, ilu ich pozdrawiam
Za kilkoma wodzę dłużej wzrokiem
I znowu "trudno powiedzieć"
"Nie umiem określić"
"Wolę nie odpowiadać"
A zwłaszcza przed sobą
Niby tu wygodnie, tak patetycznie, na rozstaju
Nawet nie wiem dokąd prowadzą te drogi
Pod kierunkowskazem najciemniej
Stanąć by na fali, a unikam kotwicy
O lądzie nie wspominam
Chcę, żebyś wiedział. Żebyś wiedziała:
To nie jest tak, że już nie chcę. Nie tak, że nie chcę być tu i teraz, że nie chcę się śmiać. Nie jest tak, że nie chcę już mówić o głupotach, że chcę przestać się bawić w środku zabawy.
Wcale nie tak, że nagle tracę humor, nie tak, że jestem "typową kobietą".
Nie zwracam na siebie uwagi, nie jestem smutna.
Nie potrafię po prostu utrzymać się ciągle w jednym rejestrze. Kiedy dzieje się tak wiele wokół, nie potrafię płynąć na jednej częstotliwości. Nie mogę, gdy pod spodem tyle dna, tyle dzieje się w głębi. "Tylko pstryk i już nie ma mnie - czasem tylko tego chcę. I już nie starać się. Siedzę sam w tej wieży bez dna." [Wieża melancholii - Myslovitz]
Tak, to utwór o mnie. Kocham się śmiać, wygłupiać, tańczyć i rozmawiać. Kocham być z ludźmi, jednak ciągle... No właśnie.
"Smutna twarz - czy to już jestem ja?
Czy to ten, kogo ty tylko znasz?
Ja i tak przecież nie zmienię się,
Choćbym nie wiem naprawdę jak chciał."
Ta wieża melancholii, to moja wieża. Tylko w takiej jestem księżniczką. Niejeden smok mnie pilnuje, a ja chyba na nikogo już nie czekam. W tej wieży."
Jak można?
Jak można być jednocześnie tak ekstra- i introwertycznym? Jak można tak pragnąć rozmowy, ale do tej prawdziwej potrzebować osobności, intymności i odpowiedniego momentu? Jak można tak bardzo kochać człowieka, zupełnie się z nim nie dogadując?
Tak, cieszę się, zawsze prawdziwie i całą sobą. Często, mocno, realnie. Lecz cóż? Po prostu. Po prostu mieszkam w wieży melancholii. Jej fundamentem oczy, uszy i serce. Słabo odizolowane fundamenty. Chłoną.
Powiesz: trudny człowiek, mocny charakter, ciągła niewiadoma. Nie.
Jestem z Wami, a tak naprawdę ciągle Was obserwuję. Obserwuję, podziwiam i dziwię się. Zastanawiam. Nie oceniam.
Potrzebuję.
Tak bardzo rozumiem artystów. Rozumiem ich potrzebę nowości, tworzenia, ekspresji tego, czego doświadczają. Rozumiem, że oni tego nie wybrali. Tak już po prostu jest. Bóg nas tak stworzył. Ja nie wiem, czego On chciał. Nie wiem, po co dokleił nam tyle wypustek szukających ludzi, uczepiających się ich. Jednocześnie uczynił z nas samotników. Nigdy Go nie rozumiałam. Po co stworzył w nas tyle autentyczności, głębi, zawirowań. Dlaczego nie mogę spokojnie żyć? Tak normalnie?
"Wszystko drży i przeszkadza mi śmiech.
Lepiej odejdź już stąd, zostaw mnie.
Nic to nic, przecież wiesz, przejdzie mi,
Tylko deszcz zmyje z szyb brudny śnieg."
Tak, nie pocieszaj mnie. Bądź tylko ze mną. Bądź właśnie z taką osobą, jak ja. Jeśli tylko taką masz w pobliżu. Taka właśnie osoba, choć ma wiele warstw, odpłaci Ci bezgraniczną miłością. Za tę cierpliwość. Za chęć.
Moja twarz nie jest obrazem wnętrza. Czasem zupełnie nie jest. Zbyt mało ma funkcji. Dlatego właśnie, to dlatego kocham czyjeś oczy. To w nie kocham patrzeć, bo wiem, że tam jest choćby cząstka prawdy o kimś. Tej prawdy, która jest w nim w danym momencie.
Trudna to umiejętność. Łączyć dwie teraźniejszości. Trudna, a taka upragniona.
Z listu św. Jana Pawła II do artystów: Nikt nie potrafi zrozumieć lepiej niż wy, artyści, genialni twórcy
piękna, czym był ów pathos, z jakim Bóg u świtu stworzenia przyglądał
się dziełu swoich rąk. Nieskończenie wiele razy odblask tamtego doznania
pojawiał się w waszych oczach, artyści wszystkich czasów, gdy zdumieni
tajemną mocą dźwięków i słów, kolorów i form, podziwialiście dzieła
swego talentu, dostrzegając w nich jakby cień owego misterium
stworzenia, w którym Bóg, jedyny Stwórca wszystkich rzeczy, zechciał
niejako dać wam udział.
***Tych kilka osób, o których teraz myślę. Którzy wiedzą, a którzy pewnie nigdy nie przeczytają tych słów. To oni pokazali mi, że mają też swoje wieże. Mieszkają w nich na zawsze, jak ja i mimo tego, że ustawione są tak daleko od siebie, tworzą osadę. Dobrze, że możemy przynajmniej słać sobie listy. Chociaż... no tak, już nie z każdym.
Wcale nie jest tak, że swój świat trzeba dopasować do reszty. Wolę iść w swoim. W obcym czuję dezorientację. Mój też się zmienia, też jest elastyczny. Jakoś tak powoli, w inne strony się wygina, niż chce tego reszta. Tam, gdzie coś napiera, on się nie wgniata. Tam, gdzie nie ma miejsca, on próbuje się wetknąć. Fascynuje się wszystkim, co dziwi, że go fascynuje. Ciągnie go do wszystkich, którzy są z innego materiału. Do innych bajek. Nie poddaje się mojej woli. Ba! Ucieka od jej stałych ram. Od tych łagodnych, ustalonych zasad. Poddaje się porywom, które mnie dziwią.
Mogę sobie planować, mogę szukać rozwagi.
Cóż z tego?
Żyję w nim, bo innego nie mam. W innym nie mam powietrza. Żyję w nim, bo jest mój. Mój, a jednak w pełni nim nie zarządzam.
To dziwne, jakie sytuacje i osobowości do niego dopuszczam. A może dopuszczają się same? Jak bardzo uległa jestem jego przypadłościom i jak bardzo nienaruszalna, gdy trzeba ustąpić.
Głupio mi, gdy robię w nim coś, co nie podlega regułom jego etyczności. Kto wyznaczył te reguły? Chyba przecież ja sama...
Wiele światów się z nim zderza. Piętno zostawiają często te, z którymi nawet nie chciałabym się minąć.
A te, do których mój ciągnie - przelecą jak bańka mydlana obok drugiej.
Jak krople wody w kosmosie.
Trudno żyć w moim świecie, bo ciągle nie wie się, gdzie się jest.
Za dużo w nim życia wewnętrznego, za mało rygoru w tym zewnętrznym.
Nie da się od niego uciec, bo to tak, jakby zmienić imię. To tak, jak wyjście duszy z ciała. Przed śmiercią - niemożliwe.
Wiele tu ukrytych pokoików.
Na co dzień kilka osób wchodzi do salonu.
Jest duży, przestrzenny, jasny, z pogodną atmosferą.
Wchodzą tu ludzie, których kocham, których zapraszam. Tu się nie boją. Niektórzy jakoś mocno chcą i potrafią.
Wiele tu jednak sypialni i innych kątów.
Boję się zaprosić tam tych, których najbardziej bym chciała. Zawsze się będę bała, bo nigdy nie byłam tam z kimś.
Nie ma tam nawet kanarka i rybek. Czasem nie ma nawet anioła stróża.
Kilka krótkich sekund.
Najostrzejszych i najbardziej wyrazistych.
Kilka w całej dobie.
Dzień musi trwać cały dzień czasem Żeby nastąpiły. Nikt o nich nie wie. Tylko ja.
Tylko ja się nią napawam. Esencja dnia. Nie wie się, na co się czeka. Gdy przychodzą, wie się, że przyszły. Jedno spojrzenie. Jeden moment, gdy słońce już zachodzi. Barwa głosu, tego od "dobranoc" w windzie. Nikt nie wie.
Tak rozmiękczają serce. I koją. Bezzwrotność. Bezcenność. Takie są te chwile. Dzień musi trwać czasem cały dzień. Cały dzień, by mogły mignąć przed oczami. Taka jest esencja. Z niej czerpie wszystko dookoła. Taki napar dnia da się wypić.
Ci, którzy są obok, którzy mogą go zamieszać, Czynią dzień znośnym. Roznoszą esencję, rozprzestrzeniają. Bez Was nawet ta najlepsza Nadal leżałaby na dnie. Niezamącona. Niewyczuwalna. I nawet gdy dzień trwałby cały dzień I tyle trwałoby czekanie, Bez Was wszystko nie miałoby sensu. Nie przełknęłabym niczego.
Uwielbiam szukać piękna w innych. Naprawdę to kocham. W każdym można coś odnaleźć, choć u niektórych trzeba się długo dokopywać. Czasem to tylko potencjał, o którym pisałam niedawno. Gdy obserwuję ludzi, rozmawiam z nimi, żyję na co dzień, widzę za każdym razem coś nowego. Jak bogaty mam obraz osób, z którymi jestem najdłużej i najbliżej. Mam wokół siebie chodzące witraże, kalejdoskopy! Mam własną, prywatną galerię sztuki!
Zwykły chłopak. Cichy, uśmiechnięty, prawdziwie przyjaźniący się ze swoją dziewczyną. Młody mężczyzna, którego znałam tylko z widzenia. Obserwowałam ich życie z boku przez parę tygodni. Jak pięknie zwyczajni! - myślałam. Po pewnym czasie zostaliśmy sami na parę godzin. Podczas pracy. Mogliśmy rozmawiać o wszystkim. Kiedy kłóciliśmy się, kto z nas ma słabszą pamięć, każdy wykładał swoje argumenty.
On zapominał o wszystkim. Zapominał, jak bardzo kocha swoją dziewczynę. Tak po prostu. Powiedział mi, że jest mu z tym wspaniale, bo często zakochuje się od nowa i wie, że będzie miał tę świeżość przez całe życie. Jest pewien, że mu się to nie znudzi! Gdy jego dziewczyna miała wątpliwości, mówiła mu, że nie wierzy, że będzie ją kochał zawsze, myślała, że o niej zapomni, że mu się znudzi, on ciągle przeczył. Powiedział mi: nigdy nie przestanę jej kochać, bo tak naprawdę codziennie od nowa się zakochuję! Ciągle na nowo myślę: jak ja ją kocham! Jaka jest wspaniała!
Gdy wyjechał na parę tygodni, nie mógł wyjść z podziwu, jak wspaniałą ma kobietę, gdy do niej wrócił. Zachwycił się jej pięknem.
A ja? Ja zachwyciłam się jego pięknem. Zwyczajnie. Jego prostota, pełnia miłości, brak tworzenia zbędnych problemów, niepakowanie się w labirynty. On po prostu kochał. Był tego pewien i był w tym zawsze sobą. Nie uciekał się do niepewności, zwątpień, nie oglądał na boki. Ciągle zakochiwał się od nowa i wiedział, że będzie to robił do końca życia.
To jest piękno serca mężczyzny. Zaszczytem jest je odkrywać.
Wszystko na żywo. Live. Wokół nas.
Warto otworzyć oczy i porzucić fikcję seriali.
WARTO!
Kiedy wraca się do jednej ze swoich rzeczywistości oczekuje się swojskości. Tego, że się ją zastanie. W azylu szuka się tego, czego oczekuje się od azylu. Po prostu. Jednak nigdy nic nie wygląda tak samo i często to, co przez długi czas wydawało się stabilne, nasze, pewne, staje się obce. Czasem wraca się do czegoś raz na jakiś czas. Wtedy stopniowo dostrzega się małe różnice. Za każdym razem coś jest odmienne, coś odchodzi, coś przychodzi. Po czasie orientujemy się, że to miejsce, ci ludzie, te przestrzenie, są już zupełnie inne. Zmiany mogą być też drastyczne, nagłe. Te są dla mnie najgorsze, bo nikt nigdy mnie nie zaszczepił, nie sprowokował odporności.
Dużo i często pisałam o zmianach. O płynącym czasie, o tym co nas otacza i o sobie samej. O tym, że nigdy nie nadążam. I co? Nadal jest tak samo.
Nie nadążam przede wszystkim za swoimi uczuciami, które skrzętnie ukrywam, do których się nie przyznaję (często przed samą sobą), których się wstydzę i przez które ciągle cierpię. Tak wiele teraz było dni, gdy wewnętrznie umierałam z bezsilności. Z niewiedzy. Tak wiele sytuacji pakowało mnie do mentalnego więzienia. Tyle jest cierpienia, które nie ma ujścia. Nie może mieć.
Nawet wśród przyjaciół czasem tak pusto, tak do nich daleko.
Nie jestem silna. Już się nie oszukuję. Wskrzeszam w sobie codziennie podrygi siły, na której jadę do końca dnia. Jak na oparach paliwa. Nie rozumiem tak wielu rzeczy, nie pojmuję innych i siebie. Wątpię. Uciekam. Wpadam w komplikacje.
Taka już jestem. I cóż...
Pan Bóg daje takie krzyże, które jesteśmy w stanie unieść. Widocznie Bóg widzi mnie, jako silną. Może coś w tym jest, choć nigdy nie będę próbowała zrozumieć Boga. Jego się kocha i się Mu ufa.
Teraz, w Polsce, wpadam do nowej - starej rzeczywistości, którą trzeba od nowa układać. Wpasowywać się, czy dopasowywać resztę do siebie?
Przypominam sobie to uczucie, gdy w dzieciństwie bawiło się w ciuciubabkę, której zasłaniało się oczy. Czasem wsłuchiwałam się w głosy otaczające mnie, gdy miałam szalik na oczach, a czasem przyjmowałam inną strategię, by kogoś znaleźć; szłam przed siebie z myślą, że wpadnę albo w ścianę albo w człowieka. Teraz w życiu jakoś bardziej odpowiada mi druga technika.
Zrobię tak. Będę po prostu szła i zobaczę, na co wpadnę.Tyle razy wpadałam w ścianę, że uznaję to wpadanie za stały element mojego życia. Nawet nie będę miała siły się zrażać. Będę szła dalej.
Trudne są takie wyznania, ale czasem potrzebne. Mało rzeczy jest takich, jakimi nam się wydają. Mało osób. Nie interesuje mnie to, co wydaje mi się o innym człowieku. Interesuje mnie tylko to, kim jest i co w nim jest. Dlaczego dostęp do tego jest taki trudny? Do siebie i do kogoś.
Po co nam tyle ranienia siebie nawzajem? Najgorsze jest to nieświadome. To, że nieświadomie ciągle kogoś ranię, o czym dowiaduję się po czasie. To, że wcale tego nie chciałam. To, że ktoś nieustannie mnie rani, nie mając o tym pojęcia. Czasami nawet rozmowa nie jest rozwiązaniem. Ten świat jest chyba tak zbudowany. Trzeba to przyjąć i starać się ranienie sprowadzać do minimum.
Dzisiaj nie umiem już mówić wprost. Zbyt gruby mam na sobie pancerz. Nawarstwiło się przez te parę lat. Może to dobrze, bo może on mnie ochroni? Nie zdejmuję go. Zaprzestałam już tej brawury, na którą jeszcze do niedawna tak często się zdobywałam.
Żyję wśród tylu ludzi. Ludzi, których kocham aż do oddania za nich życia. A jednak wciąż nie umiem tej miłości owocnie dawać i przyjmować. Nie umiem jej zakomunikować, zareagować na nią. Ciągle nie umiem się zachować. Jak gdyby ktoś włożył mi do rąk plastelinę, którą traktuję jak kamień. Nie potrafię zmiękczyć jej ciepłotą własnych dłoni. Nie widzę odważnych, którzy chcieliby mnie tego nauczyć.
Cieszę się, że na tym świecie mam sztukę, bo zaraz po modlitwie, jest ona dla mnie największą ucieczką. Bywam zła na to, że tak bardzo jej potrzebuję, tak mocno doświadczam i tak zachłannie szukam. Na to, że czuję potrzebę jej tworzenia. Na to, że często nie mam możliwości tworzyć tego, co tak mocno we mnie siedzi. Mimo wszystkich tych złości cieszę się, że ją mam. Mam ją jako dodatkowy kąt w życiu, który jest dla mnie niefizycznym, ale siarczyście prawdziwym azylem. Wracam do niej w swojej samotności, bo tylko tak wpuszczają do jej bram. Smutno, gdy tak wielu ludzi wokół nie rozumie jej czucia, ale nie przeszkadza mi to. Jestem z plemienia, które dostało wejściówki. Pisanie, muzyka i całe piękno świata to to, co jest moim domem. Tego się trzymam, tu się odnajduję.
Trochę się dziś skarżę, trochę zastanawiam, ale siedząc w ciemnym pokoju patrzę na mały płomyk świecy, który płonie we mnie zawsze. Nazywam go Nadzieją. Dzięki Bogu, którego nie rozumiem, on nigdy nie gaśnie. I będę szła dalej, jak ciuciubabka. Kto nie lubi tej zabawy?
W tak różnych ludziach – różnej rasy, różnej narodowości,
różnego usposobienia, wieku i sposobu bycia – widzę wielkość. W większości z
nich widzę ogrom niewykorzystanego potencjału. Wielu ludzi wymaga od siebie
tyle, by przeżyć, z dnia na dzień, zarobić, by móc wydać zarobione pieniądze na
utrzymanie. Na rozrywkę też wydają. Na sobotni alkohol, by upić się do
nieprzytomności. Niektórzy wymagają od siebie trochę więcej. Wymagają od siebie
pięknej sylwetki, dbania o pozycję w społeczności, w której się obracają, w
miarę zdrowego trybu życia, który znają z reklam i trochę rozrywki na wyższym
poziomie – wyjechanie na tygodniowe wakacje z promocyjnej oferty last minute.
Tak mało jednak osób wymaga od siebie wielkich rzeczy. Tak mało osób!
Wielkie rzeczy są przecież naszym przeznaczeniem! Są proste, a jednak nie są
łatwe.
Widzę te różnorodne osoby jak wyspy, które krążą po tej
samej wodzie, lecz nigdy nie mogą się spotkać. Każda tworzy swój ekosystem i
czerpie z zewnątrz to, czego potrzebuje. Nic poza tym. Nikt nie chce stworzyć
jednego stabilnego lądu. Litego gruntu.
Patrzę na rozmawiających ze sobą ludzi w ciągu powszedniego dnia, obserwuję ich
zachowania, gesty, słucham słów. Jestem świadkiem rozmów, które mają tak niskie
cele. Budowanie własnej wartości przez czcze obmowy innych. Innych, czyli
zawsze gorszych ode mnie. Narzekanie, by ktoś wreszcie docenił mój ból.
Nieustanne ocenianie innych z nudów, nie mając pojęcia o tych, których się
ocenia. Określanie ludzi słowami, którymi nie określiłabym zwierzęcia. Pełne
rodziny, ojcowie, matki, dzieci, które w niedzielę pędzą do kościoła, idą i
swoim słowem wkopują się w asfalt. Idą tak i topią się we własnym podłożu.
Niektórzy nazywają to brakiem kultury osobistej, inni – hipokryzją, jeszcze
inni mówią, że ludzie to po prostu prostaki i tak to już jest. Trzeba się
przecież przyzwyczaić.
A co z potencjałem, który jest w każdym z nich? Potencjałem,
który nawet ludzka słabość nie jest w stanie zabić. Zabija go tylko obojętność
i brak wymagania od siebie. Brak chcenia.
Gdyby tylko te skrawki dobroci i piękna, które widzę w
każdej osobie, podlać, dostarczyć im światła i uwagi, wszyscy bylibyśmy lepszą
wersją siebie. Tam, gdzie kończy się egoizm, zaczyna się rozwój.
Nasze małe światy, w których żyjemy, to wszystko , co mamy.
Więcej mieć nie będziemy. Nie możemy żyć jednocześnie w każdym miejscu i
czasie. Jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i tu właśnie mamy wymagać od siebie, by być
lepszym. By być dla innych. To tu nas powinno być stać na przemyślane i mądre
słowa, na delikatność, empatię, szczery uśmiech, który przecież tak dużo daje.
To tu powinniśmy wymagać od innych, by wychodzili poza swoje horyzonty.
Zwierzęta nigdy nie staną się ludźmi, dlaczego więc ludzie tak łatwozniżają się do zwierzęcego poziomu?
Czasami wielki obraz potrzebuje dwóch haczyków, by móc
prosto wisieć. Wielkie dzieła, by móc zaistnieć w całej swojej okazałości i być
inspiracją dla innych potrzebują wsparcia.
Dobrze jest być takim haczykiem. Inspiracją.
Czasem trzeba się zaangażować, szukać okazji, by być wbitym w ścianę, nawet
bolesnym uderzeniem. Warto być haczykiem, by kiedyś zostać kustoszem żywej,
niepowtarzalnejwystawy.
Trudna bywa korespondencja ze samym sobą. Często towarzyszy
nam dziwne odczucie, gdy czytamy swoje przemyślenia sprzed lat, miesięcy, czy
nawet dni. Często bywa też tak, że zupełnie inaczej wyobrażamy sobie nasze
myślenie, które będziemy mieć kiedyś, po czym okazuje się, że po czasie
jesteśmy jeszcze inni. Nie da się przewidzieć siebie na zaś. Nie da się. Zbyt
dużo wydarzeń, miejsc i ludzi nas otacza. To wszystko jest tak żywe,
plastyczne i ruchome, że wpływa na nas przestrzennie, od wielu stron
jednocześnie.
Trudno jest tak pogadać ze sobą z kiedyś. Trudno to zrozumieć, bo codziennie
mamy inne oczy, inne uszy. A wszystko przecież odbieramy polisensorycznie,
ciągle.
Czy skupiać się tylko na tym, kim jestem teraz?
Bynajmniej.
Czasem w danym momencie działam pod wpływem emocji, humoru,
pogody, zmęczenia i wielu innych, jakże nieważnych, czynników. Warto zawsze
starać się być całością siebie. Przecież to doświadczenia nas tworzą. Zawsze
jesteśmy całością złożoną z wielu elementów. Elementy dochodziły i dochodzą z
czasem. Nie mogę rozmyślać nad trudną czy bolesną częścią siebie, swojej
historii z przeszłości, bo to rozdrapywanie ran, jednak nie mogę też
zapomnieć tego, co przyniosły te sytuacje. Czego mnie nauczyły.
Cnoty i wartości też powinny być niezmienne. I miłość.
Obecność tego wszystkiego musi być stała, a jedyne zmiany, jakie ich
dotyczą, to rozwój i rozrost.
Dzisiaj nie wiem już, dlaczego byłam jakaś wczoraj i nie
wiem, jaka będę jutro. Nie wiem, ile mogę znieść, ile przetrzymać. Nie wiem,
ile siły we mnie drzemie, a ile poddania się. Czasami, kiedy leżę na łopatkach,
okazuje się, że są one dobrą trampoliną do odbicia się.
Pustynia dużo zmienia. To jasne. Tu, na pustyni, już
dobitnie trudno się komunikować ze sobą samym. Gdy trudności przerastają ciało
i psychikę, nagle otwierają się przed oczami własne, nieznane dotąd strony. I
tak ma być. I o to chodzi.
Dzisiaj napiszę do siebie list, w którym powiem sobie, że mam być wdzięczna za
każdą pustynię. Za każde wyzwanie.
Brzmi banalnie, ale dopóki nie odczuje się pieczenia pleców
od uderzenia biczem, nie da się tego bicza dobrze opisać. Dobrze go poznać.
Warto doświadczać.
Myślimy słowem, a słowa mają moc. Czasem warto je spisywać,
by mieć wgląd we własną ewolucję. Dlatego piszę. Lubię potem wchodzić w trudność
korespondowania ze sobą samą. W czasie. Po czasie. Zmierzenie się ze wstydem
lub dumą. O, albo nawet wszechobecną obojętnością. Lubię to uczucie, tę
niepewność i ciekawość odnośnie tego, co będę chciała opisać za rok lub za
dwadzieścia lat. Oby to była korespondencja budująca. Twórcza i dobra.
Jestem zwykłym, kruchym człowiekiem, który nie ma nic, a
który dać może tylko niedoskonałą miłość. I takim właśnie człowiekiem będę do
końca, a to co będzie przynosiło życie przyjmę najlepiej jak potrafię. I może
opiszę?
Najtrudniej wysłać list do siebie. Najtrudniej też odczytać
taki list. Najtrudniej wejść w siebie, zobaczyć, co się zastało i napisać
sprawozdanie. Przeanalizować to, wyciągnąć wnioski i iść dalej.
Jak to dobrze, że jest tylu pięknych ludzi wokół. Dobrze, że
nie tylko ze sobą możemy korespondować. Jak to dobrze, móc kochać rozmowę. Jak
to dobrze wymieniać się listami. Historiami.
Nie chodzi o atmosferę ziemską. Z niej właśnie - choć nielicznym - udało się uciec. Chodzi tu o atmosferę dnia, chwili, sekundy. Właśnie.
Każdy dzień i każda chwila ma swój klimat. Po prostu.
Buduje go tyle czynników. Pora dnia, pora roku, ludzie, nasz humor, zdrowie, poziom wyspania. Dużo tego. Co ciekawe, jakoś fizjologiczne podstawy, choć na dole piramidy Maslowa, nie są najważniejsze.
Ciągle, bezustannie trwamy w jakiejś atmosferze. Wiele osób wokół mnie ma jakąś mniejszą wchłanialność klimatu. Żyją wciągnięci w wir własnych ścieżek. Są mało empatyczni, żyją jednym, hermetycznym światem.
A ja? Gubię się w zmienności klimatów jednego dnia. Gubię się, bo tak wiele mam swoich i tak wiele cudzych pochłaniam. Niesamowicie często te nasze atmosfery do siebie nie pasują. W tym samym miejscu, w tym samym czasie.
Gubię się w atmosferach, w emocjach, bodźcach, lękach, wzruszeniach i podekscytowaniu. Czasem, w chwilach nudy, niby wszystko przygasa, ale to właśnie wtedy budzą się wspomnienia.
"Zajmij się czymś! Pracuj, ucz się, zrób coś dobrego dla innych!" Tak, tylko, że żadne zajęcie nie jest w stanie oderwać mnie od klimatu, w który właśnie wpadłam.
Potrafią to tylko nieliczne osoby.
Bardzo nieliczne.
Nic ich nie łączy, nie są do siebie podobne. Mają jednak w sobie coś, co potrafi budować wspaniałą atmosferę. Jest ona czysta, dobra, swobodna, niezależnie od humoru i od tego, co wydarzyło się w ciągu dnia.
Potrafię już uśmiechać się szczerze, nawet, gdy mam w sobie smutny klimat. Nie jest to śmiech przez łzy. Niczego nie udaję. Umiem prawdziwie się cieszyć, mimo, że moje głębiny są przepełnione smutkiem. Umiem też płakać z kimś szczerze wtedy, gdy we mnie świeci słońce.
Jakie mogą być atmosfery? Jaki może być klimat?
Nigdy nie biały, nigdy nie czarny. Nigdy nie całkiem smutny, radosny, wzruszony, pełen złości. Nie. Wszystko miesza się zawsze w nigdy nie powtórzonych proporcjach.
Chciałabym, by każdy zdawał sobie sprawę, że wszystkie osoby wokół niego są otoczone bańką swoich odczuć i przeżyć.
Piękna jest taka wyrozumiałość wobec innych. I wobec siebie.
***
Codziennie wpadam do innej studni, do innego jeziora.
Codziennie płynę.
Codziennie w innej wodzie.
To nie ja wybieram, nie ja.
Płynę czasem z prądem, czasem wbrew.
Często stoję w miejscu.
Lubię fale, które wzbudzasz.
Fale, które wzbudzasz, piękna osobo płynąca obok.
Razem raźnej.
Woda umiejętnie miesza klimaty.
Potrafi to.
Siedzę przy oknie, bo jeszcze nie chcę spać. Mimo, że znużenie daje o sobie znać, siedzę i słucham, jak szczeka pies. Nawet nie wiem, do kogo należy to zwierzę i dlaczego szczeka ile sił w płucach.
Kiedyś siedziałam tu z innymi zmartwieniami w głowie, z innymi ludźmi w myślach, z innymi zachwytami i obawami. Świat wydawał się większy, ja byłam naiwniejsza. Kochałam rodzinę i cały świat, lecz nie kochałam żadnych konkretnych ludzi wokół. To zaskakujące, jak skrajnie inny był wtedy dla mnie świat! I nagle mija rok, dwa, pięć, dziesięć, piętnaście i minie jeszcze wiele, a i tak w wakacyjny wieczór usiądę kiedyś i posłucham jak szczeka pies. Może ten sam, podstarzałym głosem, a może jego następca. Świerszcze też będą głośne, bo wciąż będą sobą. Będą żyły tu i teraz i będą spełniały własne zadania. Taki jest świat. Świat się dzieje, a nasz świat wewnętrzny dzieje się równolegle. Ten pierwszy nic sobie nie robi z drugiego, ale drugi - jak widać, czasem usiądzie przy oknie i posłucha jak w pierwszym szczeka pies.
Wszystkie te wyobrażenia o sobie i o świecie w przyszłości - nie sprawdziły się. Okazało się bowiem, że na wszystko wpływa nieprzewidywalny Bóg i jeszcze bardziej nieprzewidywalni ludzie. Kiedyś nie wiedziałam, że Bóg okaże się rzeczywiście żywą osobą w moim życiu, która ma coś do powiedzenia. Ba! Ma do powiedzenia wszystko, bo w Jego rękach jestem. Kiedyś tego nie wiedziałam, że, gdy będę dorosła, będę do Niego należeć. Że go odnajdę, że będę Go ciągle szukać, że będzie ingerował w moje życie i będę mieć w nim Przyjaciela. Nie wiedziałam, że będzie On realnie wychodził poza mój wieczorny paciorek. Kiedyś też, kiedy nie wiedziałam, jak wielki wpływ na moje życie będą mieli inni ludzie, nie zdawałam sobie sprawy, że tylu ich poznam. Nie wiedziałam, że tak różnorodni mogą być i że tak mocno będę wchodzić z nimi w relacje. Nikt nie powiedział mi, że każda z tych relacji wpływa nieodwracalnie na wewnętrzny świat. Nikt nie powiedział, a mimo wszystko to tak bardzo się działo i dzieje. A pies nadal szczeka, nieświadomy, jak wiele światów wewnętrznych go otacza. Kojarzy właściciela i jego rodzinę, o których wie, że mogą dawać jedzenie i pogłaskać za uchem. Taka wiedza mu wystarczy. Ciekawe, ile jeszcze przyokiennych nocnych przystanków mnie w życiu czeka... Nie wiedziałam kiedyś, że moje wizje, marzenia i odczucia, to coś, czego nie ma w każdym człowieku. Byłam pewna, że ludzie, którzy przecież mają oczy i inne zmysły, odbierają te miliony bodźców i przetwarzają umysłem i duszą. Potem okazało się, że tak nie ma. Okazało się, że niektórzy żyją tylko po to, by codziennie bez zastanowienia karmić swojego psa, który równie mechanicznie będzie szczekał po nocach. Wyszło więc na to, że niektórzy nie wykształcili lub stracili swój świat wewnętrzny, który przez psa zlał się w ten zwykły ogólny świat. Później jeszcze wyszły na jaw inne sprawy. To, że mało jest uczciwych ludzi, to, że nie ma sprawiedliwości, to, że mało kto docenia starania innych, to, że łatwo jest dać się wykorzystać i to, jak wieloma osobami rządzą pieniądze. To, że cnoty są deptane, a mimo to nadal chcę o nie walczyć. Tak bardzo przez wszystkie lata zaskakiwał i rozczarowywał świat. Ten ogólny, ten własny wewnętrzny i wewnętrzne światy ludzi wokół. Okazało się, że nie da się zakochać w kimś na siłę, jeśli nawet bardzo się chce, a zakochuje się w tych, którzy nie chcą nas. Czas pokazał, jak bardzo cierpliwym trzeba być w cykliczności życia i jak bardzo światy wewnętrzne nie interesują świata i innych ludzi. Przez wszystkie lata ukazały się też wielkie i piękne prawdy: siła i nieskończoność przyjaźni, o którą się dba, sens walki z grzechem, którą z Bogiem się wygrywa, doskonalenie się mocy w naszej słabości, oddanie się wielu ludzi dla innych, wielkie pokłady bezinteresowności, nieocenioną wartość rodziny oraz to, że - choć niewiele - są osoby, które korzystają ze zmysłów. Pies nadal szczeka i słyszę świerszcze, tak jak w noc, gdy miałam pięć lat i spałam na materacu u babci. Jak wtedy, gdy czułam się w stu procentach kochana i bezpieczna. Wtedy, gdy jedynym zmartwieniem było to, czy babcia zrobi na śniadanie ulubioną jajecznicę i czy będzie się z kim bawić. To intrygujące, jak wiele domowości niesie w sobie szczekanie psa. On chyba o tym nie wie...
Czasami pusta kartka jest jak wyzwanie. Innym razem - jak zadanie nie do rozwiązania. Czasem płynie się po niej martwiąc się, czy nie braknie wolnego miejsca. Innym razem podchodzi do nas pani i mówi: "kochani, nie może zostać pusta biała powierzchnia - musicie zamalować wszystko", podczas, gdy ty masz już ziemię i niebo, a między nimi szmat białości, z którą nie wiadomo, co zrobić.
Dużo ostatnio białych przestrzeni między moją ziemią a niebem. Dużo tej nieplanowanej, bo pędzi się od jednego koloru do kolejnego. Wszystkie oznaczone w kalendarzu, jako punkty, przystanki, a między nimi pustka, o której się zapomina, a w którą się wpada biegnąc do koloru. Wpada się zawsze niespodziewanie, chociaż jest się świadomym, ile pustek przed nami. Jak samotne są te biele! Jak mało pomysłów na ich wypełnienie!
Mam często dużo chęci, ale gdy widzę, że potrzeba wymienić wodę do farbek, a pędzel przysechł, to odpuszczam. Skąpię wysiłku. Taką mam słabość.
Boję się ostrej kreski. Kiedyś byłam bardziej zamaszysta, a teraz? Widzę, że nie ma tu miejsca na moje artystyczne wnętrze. Nikt go nie rozumie. Sama stoję na czele niezrozumienia siebie. Chciałoby się to odrzucić i być prostszym, zwykłym człowiekiem. Ja nadal nie umiem. Nie umiem nie tworzyć i nie umiem prosto kochać. Choć, gdy kocham, kocham całą sobą. Ponad siebie nawet! Gdy już kocham, nie umiem o tym powiedzieć.
Wszystko się rozjeżdża, tory przyjaciół skręcają. Jadą malować nowe powierzchnie, a ja co? Ciągle nie wiem, co zrobić z miejscem między ziemią a niebem. Może jakieś góry w tle? To jest myśl. Lecz wciąż - co z pozostałą bielą?
Może po prostu zostawię tak, jak jest, usiądę w kącie z moją kartką i będę czekać na koniec lekcji. Dostanę jedynkę. A co mi tam!
Może dostanę chociaż plusa za góry...
W skali dnia jest tego dużo, w skali życia więcej. Tyle się tworzy w nas zawiłości, przemyśleń, natchnień, wrażeń, nadziei, problemów, ambicji, tęsknot, nieporozumień, poczucia winy, radości i bezsilności.
Wszystkie te zapętlenia ważą odpowiednio i przytłaczają umysł. Przytłaczają mi serce. Tak jest tu na ziemi. Tak jest każdego dnia. Wielki zapętlony kołtun pływa we mnie jak płód, który nigdy nie może się urodzić. Jest nieregularny i każdego dnia przybiera inną pozycję. Czasami jego środek ciężkości znajduje się w takim miejscu, że jakoś lżej iść. Czasami ciągnie do przodu jak parkinsonika.
Kilka lat temu, podczas nudnych zajęć, znajoma zapytała mnie niespodziewanie: co zrobić, żeby iść jakoś prosto? Co zrobić, by żyć tu i teraz mimo wszystkich przeciwności i trudności? Nie znałam odpowiedzi, ale automatycznie wyobraziłam sobie to wizualnie. Narysowałam jej.
Wszystkie te zapętlenia są w nas, są naszą częścią, ALE nie są nami. Wszystko, choćby nie wiem jak mocno się wrosło w nasze tkanki - przemija. Coś co w nas, nie jest nami.
Ja też tęsknię, ja też cierpię, ja też nie znam odpowiedzi na wiele pytań. Tak bardzo wszystko się we mnie kłębi i kotłuje. Lecz cóż...
Przystaję, na chwilę wyciągam wszystko z siebie, staję obok i patrzę. Patrzę z boku.
To tylko zaplątane nici doświadczeń, zewnętrznych problemów i wewnętrznych odczuć z nimi związanych. Dzisiaj takie, jutro inne. Staję obok i przez chwilę patrzę na nie, jak na nieujarzmione dziecko, niesforne zwierzątko. Tu jest klucz.
Dystans.
Tak trudny i tak nierealny do osiągnięcia.
By stanąć obok, potrzeba czasem pomyśleć o swoich przeszłych wnętrznościach. Nie tak dawno jeszcze wyszarpywały ci tkanki, odbierały chęć do życia, pobudzały nocą śpiący mózg, zacierały oczy. Były jak nowotwór karmiony twoją krwią. A dzisiaj? Nawet nie wiesz, kiedy zmienił się skład twoich zapętleń.
Wszystko szybko przemija.
Staję obok, choć wiem, że zaraz będę musiała wrócić, wrzucić je z powrotem w siebie i iść dokąd szłam. Idę jednak inna, po biopsji.
Z daleka wszystko wydaje się mniejsze. To, co cię dusi, położone obok - śmieszy.
Śmieję się z problemów. Czym one są?
Unoszę z powrotem i, choć bolą, dają się nieść.
Na etykiecie moich zapętleń wyczytuję wagę znacznie niższą niż się spodziewałam.
Często staram się wyciągnąć z siebie wszystko, położyć obok ławki, na której przesiaduję nocą, pobyć chwile w błogiej lekkości, by znowu wziąć, co moje i iść. Warto czasem na takiej ławce usiąść z kochaną osobą, by móc się wymienić swoimi zapętleniami. By je wzajemnie przeanalizować.
Przyjaźń jest cenna. Miłość jest cenna. To one obniżają wagę wszystkiego. Wagę najcięższych powrozów.
Rozwarstwione uda, które mam, kruszeją.
Każda warstwa ma uczulenie na warstwę, która się z nią styka.
Każda każe nogom iść w inną stronę, innym krokiem.
Każda złożona z innego ciała, z inną grupą krwi, z innym DNA.
To dziwne, że tak długo już współżyją, że tyle wytrzymały.
To prawda, że to najdłuższa i najtwardsza kość jest dla nich fundamentem, lecz cóż z tego...
Wszystkie części moich ud, oddzielają się od siebie. Nieuchronnie.
Trochę jak wysuszone ciasto francuskie na gałązce.
Między nimi płynie krew, w różnym tempie.
Każda warstwa potrzebuje innego. Może to dlatego wszystko trzyma się jeszcze całości.
Tak zmienne w ciągu dnia ciśnienie, a zmienność dyktowana tęsknotą, niezręcznością tylu sytuacji, lękiem, najprawdziwszą radością, frustracją, ukrytą miłością i każdą inną pożywką, którą permanentnie generuję.
Każda warstwa przez chwile jest odżywiana. Po swojemu.
Każda domaga się innego chodu.
Niektóre chcą tańczyć, pojone krwią zapomnienia, inne, te najbliższe tanecznym, chcą iść prosto, w sposób zrównoważony. Ich paliwem jest krew miarowo pulsująca, bez zbędnych uniesień.
Jedne warstwy mają siłę włóczyć moje nogi do ludzi, którzy są tak trudni, tak wymagający. Inne pchają do ucieczki.
Wykluczają się te warstwy, odpychają jak te same bieguny, a jednocześnie współistnieją.
Takie właśnie sprzeczności mnie trzymają, to na nich idę.
Rozwarstwione mam uda i nie wiem, ile jeszcze wytrzymają.
To jak niezbadany nowotwór, który można donieść do emerytury albo, dowiedziawszy się o nim, zniknąć stąd za trzy tygodnie.
A niżej stopy, które na co dzień muszą stykać się z ziemią. Tak bezpośrednio.
I stykają się, niebezboleśnie.
I idą bez pewności fundamentu. Bez litych ud.
Rozwarstwione mam uda. Każda warstwa z innego kraju, z innej gliny, z innych powodów.
Trudno uwierzyć, że komuś chciało się takie stwarzać.
Tak podatne na rozwarstwienia!
Przerzuty już są.
Rozwarstwia mi się serce, rozwarstwia mózg.
Ile jeszcze krwi, ile spoiwa będzie trzeba, by to wszystko było jednością?
Chociaż... to już dawno nie jest jednością.
3% baterii. Tyle mam. Momenty, gdy mogę się podłączyć do źródła energii są tak rzadkie i tak krótkie.
Ciągle biegam i szukam miejsca ładowania.
Mam 3% baterii, choć czasem ładuję.
Momenty mocy utożsamiam ze świętem i z bliskością.
Chłonę całą sobą, jak słońce, gdy leżę na szczycie w Bieszczadach.
Biorę, ile mogę, bo zaraz znowu wyrwę się razem z przewodem.
I pobiegnę - przecież wszystko wzywa.
Zorientuję się, że świeci czerwona kontrolka, że to już pora.
Znowu zacznę szukać siły. Szukać jej resztkami sił.
Gdzie jeszcze mogę czerpać? Gdzie szukać energię?
Było kilka momentów, gdy sięgałam prawie stu procent.
Piękne to były momenty.
Mocne, lecz niestałe, jak błyskawice spadające wprost do oceanu.
Byłam kiedyś oceanem.
Przy nielicznych tylko osobach wyłącza mi się dziś kontrolka.
Niektórzy myślą, że mogę przy nich się posilić.
Naprawdę, naprawdę tak bardzo się mylą.
Ci zaś, którzy dodają mi mocy na dalekie drogi, nie zdają sobie z tego sprawy.
Nie mają pojęcia, że są energią.
Kiedy braknie tych trzech procent, chciałabym, by był ktoś, kto podłączy mnie do prądu i będzie miał motywację, by mnie na nowo włączyć.
Mało jest odważnych.
Trudno mi uwierzyć, że tworzę wpis do kuferka równo pięć lat po tym, gdy utworzyłam blog. Naprawdę trudno, bo bardzo dobrze pamiętam tę chwilę i ten ulotny pomysł.
A tu już pięć lat chodzenia z pomysłami w głowie. Pięć lat trochę innego patrzenia na rzeczywistość.
Zmieniło się prawie wszystko. Nie tylko ja. Zmienił się widok z okna i codzienna droga. Poznałam wielu nowych ludzi - naprawdę można tylu poznać w ciągu pięciu lat???
Kiedyś zakopałam kuferek w ziemi, by został inspiracją do stworzenia bloga. Trochę jak obumarłe ziarno. Stworzyłam go na chwilę, żyje od pięciu lat. Trochę utożsamiam się z tym miejscem. Jest bardzo hermetyczne i egoistyczne, wiele w nim przeżyć, które rozumiem tylko ja. Jakieś spostrzeżenia, koślawe wiersze i dziwne, momentami infantylne natchnienia, ale... lubię to miejsce.
Lubię to uczucie, które towarzyszy pisaniu. To tak, jak chodzenie po chodniku, by nie nadepnąć na linie między płytami. Tak właśnie jest, gdy spontanicznie dobiera się słowa do tego, co ma się w sobie.
Dobrze wiem, jakie spotkania i rozmowy rozbudził ten blog. Za każdy odzew jestem wdzięczna. Czuję się naprawdę ubogacona. Czy dojrzalsza? Możliwe.
Nie jest tak, że przez pięć lat wypisze się wszystkie możliwe pomysły. Wcale tak nie jest. Świat nie byłby światem, gdyby nie inspirował. A inspiruje, jeszcze jak!
Dziękuję Wam wszystkim za to, że pozwoliliście z tego skromnego bloga uczynić przestrzeń do spotkań, wydarzeń i tak ciekawych rozmów!
Dziękuję za to, że to nadal się dzieje!
***
Jak łatwo zauważyć, większość postów powstaje późną nocą. Nigdy bym nie powiedziała, że taka pora i świetna muzyka mogą przynieść tyle chęci do pisania, do mówienia, do rozmyślań.
Dobrze tak porozmawiać z nicością, dobrze tak pobawić się w poetę. Tylko dlatego, że się to czuje.
Robię to dlatego, że to czuję.
Wielkie oceanarium. Ogromne.
Stoję, a wokół mnie grube na pół metra szyby. Nade mną, wokół mnie i pode mną mnóstwo wody.
Pływacie wokół, jesteście piękni, kolorowi.
Tyle gatunków, tyle kolorów. Różne sposoby Waszego poruszania się, różne tempo. Wielkie ławice przeplatane indywidualnościami. Niektórzy z Was kotłują się w oświetlonej, środkowej części - tej, której można dotknąć ręką. Pozostali pływacie od końca do końca, z dala od ścianek. Innych nigdy nie widziałam, bo nigdy nie wypłynęliście z ciemnych zaułków. Zjadacie to, co Wam wsypią. Zjadacie też siebie nawzajem - wiem, bo widziałam.
Nie wiem, co jest w Was tak pięknego, że patrzenie na Was, śledzenie Waszych ruchów, wciąga mnie i uzależnia niemiłosiernie. Stoję i bez przerwy patrzę. Jest mi tu sucho i ciepło, ale patrzę.
Kocham Was i kocham tę półmetrową szybę. Nie wiem, dlaczego.
Od niedawna odkrywam nowe Wasze gatunki, ale już nawet się nie wgłębiam, nie opisuję.
Cieszę się, że jesteście tak piękni, że żyjecie i otaczacie mnie. Czuję jednak ciarki na plecach, kiedy uświadomię sobie, jaki ciężar wody napiera na mnie. Czuję ten ciężar.
Kiedyś przykładałam nos do szyby, tak, że aż się na niej rozlewał. Uchylałam drzwiczki od góry i Was karmiłam. Potem dotykałam dłonią szyby. Tak, długo trwały czasy, gdy stałam z dłońmi przyklejonymi do Waszych ścian.
Dzisiaj tak nie jest.
Pływacie, jak pływaliście, ale ja już tylko stoję.
I tak już będzie.
Będę tak patrzyła, patrzyła i patrzyła. Czasem się zamyślę.
Nie chcę być samolubna, ale niedobrze mi robi kontakt z Wami. Jestem w innym ekosystemie, a Wy jesteście moją używką.
Nigdy nic nie wiadomo. Może przyjdzie w końcu czas, gdy pobiegnę zwiedzać pustynię...
I dalej jedziemy.
Jedziemy pociągiem, w którym troszczymy się o wszystko.
O siebie, o nią, o niego, o nich.
O otoczenie, wygodę, zdrowie, świeże powietrze.
Jedziemy tak szybko, że tracimy rachubę czasu, miejsca i przestrzeni.
Jedziemy wszyscy. Tak, wszyscy razem, może tylko w innych wagonach.
Ci w lepszych myślą, że są tam, bo są lepsi. Nie wiedzą, że po prostu zostali tam wrzuceni.
Równie dobrze mogliby wpaść do innego. Z tej samej gliny by byli.
Duzi troszczymy się o małych, mali jesteśmy zapatrzeni w dużych.
I mkniemy bez opamiętania.
Trochę nie mamy wyjścia, bo trudno wyskoczyć z tak szybko pędzącej maszyny.
Niektórzy wyskakują. Potem chowa się ich za bramami.
Troszczymy się całym sercem o wszystko i wszystkich. O siebie najbardziej.
Jedziemy z dużym ładunkiem alkoholu. Nie tylko alkohol jest na pokładzie.
Niektórzy twierdzą, że wszystko to pomaga, gdy dotrą do granic tej szalonej troski. Mówią, że pomaga wrócić do jej stabilnego poziomu. Inni piją, by po prostu lepiej znieść turbulencje.
Tory nie są równe i każdy o tym wie.
Nie znamy zawartości ludzkiej wagonów, które są najbliżej naszego.
Nie uchylamy też okien, bo to niebezpieczne.
Mkniemy pod wiatr, chociaż pewnie nawet o tym nie wiemy.
Opracowaliśmy dobry system wentylacji. Wewnętrzny. Z własnym powietrzem, sterowanym przez nas.
Czasem donoszą jakieś jedzenie. Mało kto już dziękuje.
Wszyscy twierdzą, że znają maszynistę. Ci, którzy go znają, są za nim, a którzy są przeciwko - też go znają. Im wszystkim się tak wydaje. Głosują na niego, albo na jego kolegę, tak losowo, na przekór tym z wagonu obok. I jadą dalej. Większość z nich nie zauważa, że każdy maszynista wiedzie ich po tych samych torach, w tym samym kierunku. Wektora głosowaniem nie zmienią. Ten, który wygra ma po prostu trochę większą, do niczego niepotrzebną wypłatę, niż ten, który siedzi obok i czeka na swoją kolej. Oni nawet nie wiedzą, ile osób mają za sobą i za kogo są odpowiedzialni.
I jedziemy tak dalej, zwracając uwagę na zasłonki przy oknach. Patrzymy w te zasłonki, z tą troską w głowie. Nie patrzymy za okno. I jedziemy wszyscy z zafiksowaniem w głowie, które nigdy nie osadza się tam, gdzie powinno.
Nie osadza się na celu. Po prostu jedziemy. Jedziemy, bo się jedzie.
Się jedzie.
A gdybyś jechał tą samą trasą, co zawsze? Z tego samego do tego samego punktu. Jechałbyś, ale ktoś zmieniłby miejsca przystanków. Nadał im nowe nazwy, ustawił w innych miejscach. Wiedziałbyś, gdzie wysiąść?
Gdybyś wysiadł, wiedziałbyś gdzie jesteś?
Czy na pewno znasz swoją codzienną trasę?
Jeden wielki automatyzm, a my w nim, jak woda kręcąca się w wirze, gdy ucieka do odpływu.
Na północ od równika w jedną stronę, na południe - w drugą. My też. Rano w jedną stronę, wieczorem w drugą.
Byle spłynąć.
Czy wiem, że wiosna schodzi codziennie o jeden schodek niżej, by do nas dotrzeć? Czy może zjeżdżam na krytej zjeżdżalni od stycznia, całkiem obok? W ciemnej rurze, w której nie słychać kroków.
Może nawet, gdyby nie zmieniać miejsc przystanków, nie wiedziałbyś, gdzie wysiąść, gdyby ktoś zmienił same nazwy?
W trampkach od grudnia do grudnia, z domowego garażu wprost do podziemnego pod pracą.
W tych samych trampkach.
Z przetartą dziurą w podeszwie, choć boli, gdy idziesz.
Trampki na cztery pory roku i brak przystanków po drodze.
Jakoś tak wygląda to w praktyce.
A w metrze takie piękne widoki za oknem!
Naprawdę ważny tydzień już trwa w najlepsze. To ciekawe, że - choć co roku ten sam - co roku jednak inny. Dobrze czuć, że jest ważny. Czuć, że każdy dzień niesie istotną historię, która realnie dzieje się dzisiaj.
Wczoraj zrozumiałam, że jestem tym osłem, którego Pan potrzebuje. Tym, którego polecił odwiązać.
Dał mi wolność, bo mnie potrzebuje. Nie pierwszy raz okazało się, że jestem takim właśnie osłem.
To ciekawe, że tak dziwny jest ten tydzień w tym roku. Jakieś obce jak dotąd odczucia. Inne słowa. Inna męka i inna nadzieja. Choćby wszystko huczało, ja czuję tę ciszę. Ciszę tego tygodnia.
Nie świętuj Wielkanocy, jeśli nie przeżyłeś tego tygodnia.
Nie zrozumiesz jej.
Nie ucieszy cię, tak jak odpoczynek po leniwym dniu. Tak jak zdrowie osoby, która nigdy nie chorowała. Niczego nie zobaczysz.
Cieszę się, że ten Tydzień jest Wielki. Dziękuję wszystkim, którzy kiedykolwiek w życiu pokazywali mi jego wielkość.
Tak wiele mam.