piątek, 29 grudnia 2017

Waga urodzeniowa

Północ. Poświata choinek w pięciowiecznym drewnianym kościele. Jeszcze ciemno. Początek pasterki. Każdy śpiący po wigilii. Półmrok sprzyja ziewaniu, pełny brzuch - senności. Każdy jednak cieszy się na swój sposób. Jedni ze spotkań rodzinnych, inni z tego właśnie pełnego brzucha. Część wiernych próbuje jednak, nieudolnie - bo po ludzku, cieszyć się przyjściem Jezusa Chrystusa. Patrzą na drewnianą szopkę, na figurkę małego Jezuska, którą kapłan zdążył przenieść przez całą długość kościoła w świątecznej procesji. Jednym miło na myśl o bajce o Maryjce, Józefku i Jezusku, bo opowieść tę znają od najmłodszych lat. Przypomina im się dzieciństwo. Czekali cały adwent. Codziennie zjadali jedną czekoladkę z adwentowego kalendarza, zbierali obrazki na roratach.
Miło tak wyrwać się z tej codzienności do tych przytulnych wspomnień. Uśmiechnąć się tak pod nosem, czasem pod wąsem, by przypadkiem nikt nie zauważył.
Inni, wszedłszy wcześniej bardziej świadomie w istotę adwentu, próbują powitać Jezusa, który przychodzi też dzisiaj. Przychodzi - cokolwiek to znaczy.
Czczą Go jako Dziecię, czczą Go jako teraz obecnego wśród nas, czekają na powtórne przyjście. Kilkoro z nich może naprawdę chciałoby, by paruzja nastąpiła teraz. Większość o tym nie myśli, a ci, którzy myślą - boją się. Boimy się, bo każdy bałby się złodzieja. Jezus nie będzie dla nas jak złodziej, którego się boimy, tylko wtedy, gdy będziemy Go znać. Nie balibyśmy się, gdybyśmy czekali na Kogoś, kogo znamy, kochamy. Za kim tęsknimy.
Ilu z nas tam tak czekało?

Tak głośno wybrzmiało "Chwała na wysokości Bogu", świątynia rozbłysła światłami, a my nadal w większości uśmiechamy się do drewnianej figurki bobasa. Czekamy trochę na sen, bo dzień przygotowań dał w kość niejednemu. Im żwawiej osoba obok śpiewa kolędy, tym bardziej chce nam się śpiewać. Śpiewamy z uniesieniem. Ciekawe, czy wszyscy mają w intencji uwielbienie Przychodzącego. Ciekawe, ilu z nas ma w sobie krztę autentycznej wdzięczności za to, że kiedyś przyszedł.
Uśmiechamy się do figurki.

Homilia. Ksiądz Proboszcz skończywszy czytanie Ewangelii, staje przed nami. Musi coś powiedzieć. Słowa Ewangelii opowiedziały historię, której mało kto słuchał. Przecież wszyscy to znamy od tylu lat. Trochę śpimy. Nadal uśmiechamy się do figurki. Pięknie, naprawdę pięknie przystrojona w tym roku nasza świątynia. Jest przytulnie i odświętnie. Cóż, ksiądz już mówi. Chcę słuchać. Ciekawi nas, co On może dopowiedzieć do tych wszystkich treści, które otaczają nas w ostatnie dni. Co powie? - że żłóbek, że uniżenie, że cud przyjścia, że początek dzieła zbawienia, że pokora, że Bóg - Człowiek, że odwaga Józefa, że oddanie Maryi, że trudne warunki, że podziw, że dziękczynienie. Wszystko to pewnie powie. Padnie pewnie też jakiś slogan o narodzeniu w naszym życiu, dzisiaj. Pójdziemy potem do domu, bo jutro przecież trzeba siedzieć przy stole pełnym przysmaków i świętować. Świętować rozmowy o polityce, świętować nadmiar jedzenia i czasem fałszywą uprzejmość.

Nie. Ksiądz w tym roku postanowił postawić nas przed życiowymi faktami.
Jakieś przebudzenie.
Nie mówił o historycznym Jezusie. Mówił o Dziecku.

Mówił, że największe zmiany i dojrzałość w życiu człowieka przychodzą wtedy, gdy pojawia się dziecko.
Jesteśmy gośćmi, odwiedzamy świeżo upieczonych rodziców. Uśmiechamy się do żywej figurki, gratulujemy, nawet szczerze się cieszymy i wychodzimy. Mamy przecież swoje sprawy i swoje życie.
A co wtedy, gdy dziecko jest nasze?
Pierwsze chwile w szpitalu cieszą. Przygotowania napawały optymizmem.
Narodziny kończą się w końcu, a pierwsze dni życia są tylko pierwszymi dniami. Spośród wielu.

Pytał: "czy przyjmujesz Dziecko?".
Z całą jego wagą urodzeniową. Z tym, że będzie potrzebowało twojego CZASU, UWAGI i ODDANIA już do końca twojego życia.
Idziesz do pracy, wiesz, że masz dziecko. Idziesz na uczelnię, wiesz,że masz dziecko. Budzisz się w środku nocy, wiesz, że masz dziecko, a śpiąc nawet, śpisz jakoś mniej głęboko, bo świadomość o twojej odpowiedzialności napawa cię drżeniem.
Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu?

Czy w to Boże Narodzenie przyjmujesz Dziecko?
Krzyczysz: przyjdź Panie Jezu!
Chcesz tego?
Kiedy przyjdzie, będziesz musiał Go wziąć na ręce i iść wszędzie tam, gdzie dotąd chodziłeś.
Do tych samym toksycznych środowisk, do tych samych tłocznych miejsc.

Mała figurka, w którą tak się zapatrzyłam, nie jest żadną figurką.
Jest Dzieckiem, które narodziło się nie bez powodu. Co więcej, jeśli by się nie narodziło, sama bym nie żyła.
Dziecko to waży wiele. Dzisiaj jakoś jeszcze więcej.

Nie widzę już choinek. Nie patrzę już nawet na figurkę.
Czuję, że dzisiaj, tutaj, teraz, przyszłam, by wziąć na ręce Dziecko.
Czystą, szczerą Miłość, która wiele waży, a bez której nie można żyć.
Oplata szyję swoimi Najświętszymi Rączkami, a mi miękną nogi.
Czy ja chcę Je ze sobą zabrać?
Czy umiem odpowiedzieć Mu na Jego miłość?
Czy potrafię tak bardzo się uniżyć, jako On sam dla mnie?
Czy potrafię kochać innych, jak On mnie, chociaż, według mnie, na to nie zasługują, tak jak ja nie zasługuję na Jego kochanie?
Czy potrafię nie wstydzić się Go wśród innych?
Czy potrafię wyrzec się wielu rzeczy, czego wymaga Noworodek?
Czy umiem trwać w adwencie cały rok? Tak właśnie, wziąć na siebie nieprzespane noce, których wymaga roratnie, dopiero co urodzone Dziecko?

Nie wiem.
Naprawdę nie wiem.
Nie wiem, czy chcę mieć Dziecko.
Wiem jednocześnie, że nie wyobrażam sobie bez Niego życia.


Ostatnia już kolęda wybrzmiała w świątyni, a my wychodzimy.
Wychodzimy na zimny, ciemny świat, by po nocy usiąść i świętować.
Dalej tu, na ziemi.
Z ludźmi, którzy - jacy by nie byli - trzymają, bardziej lub mniej świadomie, na rękach Dziecko.
Może chociaż przez chwilę usiądą z Nim przy stole.
Może nie zapomnimy zabrać Go po świętach do domów?
Może nie zapomnimy trenować duszy, umysłu, świadomości i ciała, by go unieść?
By nieść Go, w tak gęstej, topornej atmosferze, która ma na Niego uczulenie?
Obym nie zapomniała.
Obym nigdy nie zapomniała.



piątek, 22 grudnia 2017

"Tak często czuję Twoją siłę..."

Jakież to przejmujące. Być nadal...
W czasie takiego grudnia, tegorocznego, takiego właśnie. Nie ma czasu na sen, nie ma czasu na nic. Jednocześnie - tak wiele czasu na myśli, na tęsknotę.
Na wzruszenia.

Myślałam, że zbyt łatwo się wzruszam. Myślałam, że to takie głupie, że świat wokół, gdy to widzi, wzrusza ramionami. Gdyby tylko wzruszał... On poparskuje ze śmiechu. Czasem to słyszę.
Jakoś tak wkłuwa się pod przeponę i drażni myśli: przestań, patrz prosto, nie rozglądaj się. Nie wygłupiaj się. To tylko zwykła środa, wyrzuć te emocje. Nie produkuj ich nawet.
Myśl, że nie ma piękna. Bo nie ma. Nie ma wartości. Nie ma Boga. Nie ma prawdziwej przyjaźni. Nie ma sztuki.
Wszystko jest na sprzedaż.
I tak nie kupisz.
Nie stać cię.
Siedź już cicho.

Kiedyś myślałam, że obowiązki są tak ważne. To, by trzymać się grafiku, dostarczyć dokumenty na czas, zdać za wszelką cenę, mieć wszystko na papierze. Nagle okazało się, że wartość bywa tam rzadko. Cenne życie marnują błahostki.

Uczę się. Intensywnie się uczę dostosować szorstkość, chropowatość i kanciastość tygodnia do prawdziwości. Prawdziwości? Tak, bo piękno jest. Jest Bóg, jest przyjaźń, jest sztuka. Ciągle. Nawet nie wiem jak bardzo są.

Nie, nie wzruszam się zbyt łatwo. To rzeczywistość jest tak naszpikowana powodami do wzruszeń. A świat? Niech sobie mówi. Niech krzyczy, żebym przestała.
Ostatnio pewien mądry ksiądz powiedział: "Piękno powoduje zmianę".

PIĘKNO POWODUJE ZMIANĘ!
Zmianę, proces, działanie. Zawsze, to właśnie piękno, będzie przedzierało się spod skorupy wmawiania sobie nieprawdy.
W Warszawie, przy rondzie ONZ, teraz, w grudniu, rośnie kępka zielonej trawy. Przedziera się przez ciasno ułożone płyty chodnikowe. Zieleni może jej pozazdrościć czerwcowy trawnik, a woli przetrwania - mech na mroźnych szczytach gór.

Mam w sobie tę zieleń. Powoli będę ją wskrzeszać.

***
Kolejny miesiąc tychże właśnie wzruszeń za nami. Cudownych wydarzeń, które tak zbliżają dusze.
Miesiące tęsknoty i nieodwracalnych zmian. Miesiące braku i walki z nim. Miesiące kolejnych braków.
Miesiące nowych pokładów doświadczeń, spotkań z nowymi ludźmi. Nikt tak, jak oni, nie świeci w tych ciemnościach.
Dzisiaj koncert ukochanego zespołu, a więc spotkanie z ludźmi, którzy wiedzą, co to znaczy głęboko oddychać. Z ludźmi, którzy ze wzruszenia uczynili swój zawód. Jakie to wspaniałe, że mogę wśród nich być.
Nazwali to dzisiaj dzieleniem swojej teraźniejszości. Sformułowanie, które zwala z nóg. "Dziękujemy, że w świecie instant, dzielicie z nami swoją teraźniejszość"...

Tak dużo chciałoby się napisać. Mamy czas.
Niedługo święta. Znowu. Adwent tak mocno zakorzenił się w świadomości. Moje życie jest przecież takie adwentowe.
Z chaosu tej wypowiedzi wyciągam teraz jedno - warto nie zapierać się siebie samego. Kochać.



Nic nie dzieje się przez przypadek.




niedziela, 30 lipca 2017

Jazgocząca materia

Choćby nie wiem jak ważne rzeczy się działy, mogły zaistnieć, muszą zacząć się w ciszy. Uderza mnie dzisiaj moc ciszy. Wszystkie burze w ludzkich głowach, decyzje - te najważniejsze, najboleśniejsze i najgłębsze przemyślenia, uczucia, myśli, lęki, zmieszanie, najskrytsze tęsknoty, modlitwy, relacje, wszystkie nasze sedna życia - zaczynają się od ciszy.

Jak ona jest wymowna!
Najbardziej uderzająca, głośna i przenikliwa jest cisza w zamyśleniu potarganego życiem człowieka. Cisza we wspominających oczach starca.

Niedawno mówiłam o tym jak słowa są ważne. Jaka wielka w nich spoczywa odpowiedzialność.
Niczym są słowa przy ciszy. NICZYM.

Niezgłębiony jest drugi człowiek. Jest on dla mnie pasją, poezją, nieznanym dotąd kształtem, studnią, w której codziennie się topię. Topię się jednak tak, że nie mam ochoty na przeżycie. Dalsze życie bez niego jest nadaremne. Chcę się topić.

I co z tą ciszą? Potrafi być płynna, łagodna, nieść jakieś rozluźnienie. Wtedy czasem po prostu podtrzymuje egzystencję. Czasem jest chropowata, trudna, zastyga w gardle. Podcina skrzydła lub wyciska łzy.
Wszystko, wszystko zaczyna się od ciszy. Rzeczy małe i wielkie. Prozaiczne i ideowe. Słowo Boga kiełkuje w ciszy, słowo Złego również. Największe zabójstwa w niej były zaplanowane i najbardziej heroiczne wyrzeczenia. I śmierć po życiu oddanym za kogoś. Nawet muzyka ma w ciszy swój początek.
Umysł w ciszy funkcjonuje, miłość w niej wzrasta. Nie potrzeba słów.
Pomysły na przyszłość i wspomnienia przeszłości się w niej mieszają. Wszystko co arcyważne w niej jest. Taka jest płodna.

Boję się jej słuchać.

A gdy zrozumienie, przytaknięcie, zgoda i jasności ugłaszczą już ciszę, wtedy lęk ją zaorze. Jęk ciszy jest dotkliwszy niż ten fizyczny.
Niezrozumienie i niedopasowanie przedziera ją, wpuszcza przesmyki próżni. Wtedy dopiero boli. Transparentna tęsknota idzie z nią ręka w rękę, w miarę równolegle, ciągle.
Jak ryba w wodzie, tak życie w ciszy.

Słowa, czyny i decyzje to tylko jej echa. Jak światło gwiazdy, które dociera do nas po jej śmierci. Ziarno zasiane jest w ciszy.

Tak. Naprawdę boję się jej słuchać. Jej jazgotu.
Ileż chciałoby się tu napisać...


Dziś bez muzyki. 

środa, 12 lipca 2017

Nie unoszą świata. Moje nie.

Jakoś tak mówią, że teraz tak nie powinno być, a potem powinno być inaczej. Mówią, że idealnie byłoby, gdybyś była taka, ale inne źródło podaje, żebyś robił tak. Przecież są wykresy, przecież są dane. Wszystko jest zbadane. Rozwój osobniczy.
Idziesz. Zdobywasz levele.
Chociaż w sumie nie, przecież to nie punkty na osi czasu. Każdy jest inny - mówią. Zwracaj uwagę na widełki. Widełki czasowe, tam powinieneś się wpasowywać.
Chociaż... Może nie?
Może do niczego nie powinno się pasować?

Jakoś moja oś czasu nie jest prosta. Pokręcona w 3D.
Sama nie wiem gdzie jest pion i poziom. Co dopiero widełki? A co dopiero punkty?
Po prostu sobie trwam.
Nie zahaczam o to.

Co o mnie mówiłeś?
Nie zahaczam o to.

Wyzwolenie?
Nie.
Po prostu jestem.

***
Ktoś właśnie do ucha zaśpiewał mi: "zerknij w siebie".
Zerknęłam.
Coś mało twórczości ostatnio. Mało sztuki.
Jakaś ślepa uliczka w moim życiu, ale ja wrócę na moją drogę. Wrócę.

Za dużo tu inspiracji wokół.
Za dużo.


***
"Powieki nie unoszą świata".
Tak jest. Właśnie tak jest.
Cała jestem słaba, a powieki mam najsłabsze.
Na pięć frontów rozrywane.
Kilka tożsamości we mnie, a wszystkie prawdziwe, a wszystkie ciągną w inną stronę.
Wspólny mianownik się ugina. Zatraca.
Jakoś go łapię, z zadyszką.
Nie można iść do punktu A i punktu B jednocześnie, gdy oba te punkty leżą po przeciwnej stronie wszystkiego.
Łatwo mi jest zgubić się w sobie.
Niż w mieście łatwiej.
Czy da się uciec jednocześnie nie odchodząc?
Nikt nie ma pojęcia co dzieje się we mnie.
Nikt nie ma pojęcia co dzieje się w każdym.
"Powieki nie unoszą świata".
Moje bardziej nie unoszą.

piątek, 7 lipca 2017

Potrzeba i odpowiedzialność (nie)wysłowiona

Jak nieproporcjonalna jest liczba słów, określeń, nazw, względem liczby zjawisk, odczuć, przeżyć, rzeczy do nazwania. Od tylu lat uczę się tylu słów. Ciągle łapiąc nowe i dbając o stare, by we mnie nie umarły. I co? To tak, jakby położyć główkę od szpilki przy gwieździe. Jakieś nieskończoności tego co we mnie, tego, co w nas... I jak się mają do tego słowa?
Tak bogaty nasz język, tak piękny, a tak ubogi, tak znikomy. Jak każdy inny ludzki.
A jednak... potrzebuję słów. Już dziś to wiem.
Kocham i doceniam ponad wszystko ciszę i szlachetne milczenie, ale pragnę też słów.
Tych zwykłych, codziennych, o chlebie, zasypianiu i sprzątaniu.
Tych wzniosłych, o przeżywaniu, wzruszeniach i pięknie.
Tych głębszych, o Najwyższym, o celu, o Miłości.
I znowu tych codziennych.
O tym co w tobie, o tym co w nas.
Tych spodziewanych i tych, które zaskakują.

Przeplatane umiejętnie ciszą, słowa są cudem. Darem.
Trzy lata studiowania o komunikacji, o mówieniu, o porozumiewaniu się, a ja wciąż widzę w nich jeszcze więcej.
Potrzebuję muzyki i słów.
Przecież każdy ma potrzeby.
Jak chleba. Jak snu.

A po co poezja? Po co zagmatwanie, gdy prosto i szybko jest przystępniej?
Dlatego, że nie z komunikatów składa się życie człowieka.
Nie tylko z prostych sygnałów.
Nie jestem zwierzęciem.

Słowa są darem.
Każde jednak niesie ze sobą odpowiedzialność. Podejmij się jej.


poniedziałek, 26 czerwca 2017

Wianki i głupoty

Plotą wianki wokół i głupoty. I my też. Ciągłe nieważności, drobnostki. Głupie ławeczki i skwery, rozmowy o niczym. Lody o dyskusyjnym smaku, ale dobre, bo przecież tak mówią. Jakieś zakupy na szybko - co ja miałam kupić? Słoneczna Warszawa, bo w kalendarzu czerwiec. Słoneczna, ale niebo ciągle w szachownicę. Krople deszczu nie wiadomo skąd. Ważne prace, nieistotne spacery. Czy na pewno? Jasna zieleń pąków, nagła całość liścia.
W co my brniemy?
Mylą mi się ważności.
Mylą mi się dystanse.
Mylą mi się imiona.
Imiona tego, co bliskie z tym, co przecież obce.
Gdzie kończy się obcość a zaczyna bliskość?

Wszystkie nieważności, wszystkie okruchy składają się na wypiek. Całe nasze życie, czasem marna posypka, gdzie trudno znaleźć stały ląd, czasem zakalec, przez który trudno przebrnąć. Czasem puszysty biszkopt, o który odbijamy się z taką lekkością. Zawsze jednak z drobnostek. Nieważnych? Skoro cały wypiek jest ważny, każdy okruch ma takie samo znaczenie. Zakupy bez listy, zgubiony bilet, zapomniany telefon, szybkie niespodziewane spotkanie, zanikanie byłych dusz, zjawienia nowych, bliskość nowych. Zachodzenie starości na nowość i ten bezmiar półkolorów. Półtonów.

Wszystkie plecione głupoty, jak wianki na Wiśle płyną. Płyną i nawet nie wiesz kiedy budują stały ląd. Życie. Wszystko ma sens.
Tylko dlaczego tak trudno w tym wszystkim się odnaleźć?
Nieskończone dzieciństwo, rozpoczęta, nie wiadomo kiedy, dorosłość.
Cztery etapy życia na raz. Nie. Nie ma etapów.
Głęboka tożsamość, ta już odnaleziona i wypracowana w zderzeniu z nowymi, skrajnie innymi.
Nieodkryta.
Wieś w mieście i miasto we wsi.
Muzyka w sercu, odbita od ludzkich skał.
To co wewnątrz rozdarte z tym, co na zewnątrz, ale spójne.
Serce wszystko łączy.
Serce łączy obcości.
Serce łączy czasy.
Serce łączy oboczności.
Serce łączy skrajności.
Serce łączy niewiadome.

Już teraz wiem. Zagubiona, a kochająca - nie jestem zagubiona.


niedziela, 4 czerwca 2017

Nadprzyjmowanie

Tyle skrzynek złego przystosowania. Tyle ton negatywnego nastawienia. Tyle dni i godzin przepełnionych myślą: po co ja tu jestem.
Tyle też optymizmu, tego z góry, prawdziwego. Tego, które nas trzyma.
Tyle wersów poezji, które przeleciały w głowie, zaszkliły oczy i uciekły w zapomnienie.
Były tylko moje.
Tyle dźwięków, które rozumiem tylko ja.
Tyle niezrozumienia przez to, że rozumiem tylko ja.
Tyle wyrzutów, że w tym tak samotnie i tyle piękna, że to tylko dla mnie.
Tyle egoizmu w rozumieniu, przyjmowaniu i tworzeniu, tak nieoczekiwane przyjęcie innych.
Tyle w życiu słów, które układają się idealnie, ale lukę, w którą zapadły, czułam tylko ja.
I cała uciecha z dopasowania tylko dla mnie. Przez to smutna, bo samotna.
Niepodzielona radość płowieje.
Niepodzielona z drugim człowiekiem.
Niepodzielona ulga marnieje.
Niepodzielone spostrzeżenie wygasa.
Niepodzielone doznanie niknie.
Tak bolą te różnice. Tak boli to nadprzyjmowanie.

Bez innych wszystko wzięłoby w łeb. Wszystko, co mam, choć niezrozumiałe dla nich, traci sens bez nich. Tak ten świat dziwnie jest stworzony.

Bo miłość to współżycie dwóch samotności.

środa, 17 maja 2017

O Słońcu

A co, gdy Słońce zobaczy Ziemię zaćmioną?
Czy stoi w zachwycie i obserwuje z tęsknotą?
Czy promieniami próbuje opleść wszystkie przeszkody, by dotarły aż do globu?
Czy w bólu tęsknoty zachwyca się wzruszone, a tęskniąc tak wyostrza wzrok?
Wyostrza, jakby ostrością tą miało przebić Księżyc.
Cóż to za bohater? Stoi, przeszkadza i świeci. Świeci cudzym światłem.
Niby piękny, a fałszywy. A bez życia. Tak stwierdzono.
Za nim życie jest prawdziwe, które - choć niszczone - tętni!
Cóż za celebryta w szarym płaszczu?
Nie oddycha, nie pulsuje, nie ma nic, co z życia wzięte.
Ale stoi, afiszuje się. I zasłania.
A co, gdy to Słońce nie widzi Ziemi?
Przez tę chwilę.
Może tyle krnąbrnych wieków już je siłą zniechęciło?
Siłą rzeczy.
Siłą przygnębienia. A wysyła je co dzień.
Może jednak Słońce widzi piękno Ziemi, gdzieś ukryte?
W sercach Ziemian, tych wybranych?
Może je aż tak przenika?
Chociaż może klęka przed Księżycem i dziękuje mu za łaski zasłonięcia, przez tę chwilę. Odpocznienia.

Czy Słońcu chce się jeszcze żyć? Patrząc na nas.
A niech tylko mrugnie - umrzemy.


środa, 19 kwietnia 2017

"Jestem smutna, niewesoła, bo pisać nie umiem."

Pewnie chciałoby się popisać o tym co jest, co właśnie było.
O domu, o Wielkanocy, o przyjaciołach i tradycji.
O wiośnie, która czasem bawi się w zimę i swoich nowych przeżyciach.
Może jakiś wiersz, albo nostalgia.
Tak. Wielkanoc tu była. Wiele przeżyć. Znowu nowe spojrzenie, Przyjmowanie zmartwychwstania.
Tak. Były też inne przeżycia. Były inne wydarzenia.
Jakoś dziwnie życie miesza ze sobą wątki.
Z profilu jest jak fala, ale jakaś nieregularna.
Tak jak serce z zakłóconym biciem.
Długo linia prosta, nagle przerażająca amplituda.
Od zawsze tydzień miał siedem dni, zawsze takie same, po kolei, ale jakoś dziwnie czasem wydaje się, że mamy sto szarych czwartków po sobie. Potem nadchodzi jakaś sobota, która lekko nas budzi.
Niedziele każą świętować, a my wcale nie mamy ochoty.
Czasem to zastałe serce wyrywa się wśród tych zastałych czwartków do wielkiego świętowania, ale nie! Nie teraz.
Linia prosta, prosta, prosta, horyzont daleki. Potem tyle zakrętów, zmieszanych odczuć. Życie mieszające się ze śmiercią, młodość ze starością. Niesprawiedliwość, którą trzeba sobie tłumaczyć jako wyższą sprawiedliwość.
Trudne to życie.

Zielone pączki i już nie szarą trawę nagle przykrywa śnieg. Nie wiem po co. Po prostu.
Może nasze życie utrzymują paradoksalne wrażenia?
Wielka odległość i samotność nagle zderza się z wielką miłością w przyjaźni. Z przytuleniem.
Tak długo czegoś nie ma, nagle przychodzi. I jak już jest, to tak, jakby było od zawsze.

Już miliony mądrych słów w życiu się słyszało. Niektóre analizowało się setki razy, a wciąż brzmią inaczej.
Stabilizacji nie zaznamy. Fundamentu nie wykopiemy. Nie kopie się ich w piachu.


Szczęście to nie chwilowa radość, radostka. 
Szczęście to nie emocja.
Życie to nie puls.
Uśmiech to nie grymas.
Miłość to nie uczucie.
Przyjaźń to nie słowa.
Czas to nie materia.
Dzień to nie jasność, noc - nie ciemność.
Młodość to nie wieczność.
Starość - nie odległy moment.
Śmierć to nie punkt w grafiku.
Narodziny - niepewność.

Po co mnie wszystkiego uczyli?
Wszystko czasem zdaje się nieprawdą.
"Cóż to jest prawda?"

***
"Jestem smutna, niewesoła, bo pisać nie umiem.":



środa, 5 kwietnia 2017

Na oko.

Tak procentowo. Z czego jestem zrobiona.
To dziwne, bo przez całe życie będąc tą samą sobą, ciągle zmieniam proporcje substancji, z których jestem.
Co więcej, zmieniam same te substancje.
Inaczej: one same się zmieniają.
Nie wiem dlaczego i nie wiem kiedy.
Zawsze trudno mi za tym nadążać.
Dobrze znać siebie, chociaż trochę, lecz kiedy tylko znajdę trochę prawdy, nagle czuję, że choć była autentyczna, jest już w przeszłości.
Szukam siebie i szukać będę do końca ziemskiego życia.
Szukam też innych.
Już teraz wiem, że każdy zmienia swoje substancje.
Że te substancje w każdym się zmieniają. Ciągle.
Niektórzy za dużo jednak mają w sobie ciał stałych. Za dużo twardości.
Sama mam ich za dużo.
Potrzeba nam trochę cieczy i gazu, żeby móc przyjmować.
Różne rzeczy. Różne uczucia. Różne zmiany. Środowiska.
Twardości trochę też się przyda, żeby zbyt wysoko się nie unieść.
Jakoś trzeba stąpać po ziemi. Przynajmniej tu.
Jak ważny jest szacunek do różnych proporcji w ludziach, którzy są wokół nas.
Wszyscy w innym stadium, wszyscy w trasie. Do przodu. W fazie przemian.
Czy zbyt dużo stałości, czy rozlewów. Tak bywa, ale...
Czy ja sama kiedykolwiek zachowałam idealne proporcje?
Przecież nawet nie wiem z czego się składam...
Wszystko ciągle jakoś tak "na oko".


piątek, 10 marca 2017

Funkcjonujący

Piękne słowa, przemyślenia, założenia i postanowienia. Ciągle biegnący czas. My tacy sami, choć z dnia na dzień nieco inni. Trochę ubożsi w zapał, częściej wpadający w zwątpienie.
Nagle wielkie postanowienie.
Piękne czyny.
Jakaś wręcz duma.
I stagnacja.
Znowu.
Bierność.
Od nowa wstawanie. Podejmowanie się.
Jeden uśmiech do przechodnia - pierwszy dobry uczynek z nowej puli.
Pięć niesfornych złych myśli o nim - jakichś takich bez powodu.
Znowu ziemia.
Zaczynamy od początku.
Z leżenia na kolana. Wreszcie idziemy.
Pięknie mówią o Miłosierdziu. Wierzymy w nie. Przecież od dawna. Coraz bardziej.
Doświadczaliśmy nie raz.
Moment... co dalej?
Bierzemy tylko. Cieszymy się, dziękujemy i spadamy prosto na ziemię.
Znowu.
Bo nie przekazujemy go dalej.

Tyle słomianych zapałów w naszym życiu. Tyle dobrych natchnień, planów i postanowień.
Tak mało miłosierdzia w samym działaniu. Bo codzienność. Bo niemoc. Bo ograniczenia.
Bo ja to przecież tylko ja. Komu mam je wyświadczać.
Tak naprawdę co ja mam robić? Co to są postanowienia? Co to jest dobro?

Jeśli tylko będę wstawać ciągle, tak bez poddania się, zaczynając od kolan, jeśli tylko podejmę się przekazania miłosierdzia dalej - ziemia stanie się tylko trampoliną.
I będę ruszać.
Skończą się piękne myśli - zaczną tylko czyny.
Łatwo powiedzieć...

Właśnie po to jest Wielki Post.
Tańczmy ile się da, ale właśnie na tej trampolinie.
Jedzmy ile się da, ale się podzielmy.
Przyjmujmy Miłosierdzie, ale nie zachowujmy go tylko dla siebie.
Właśnie po to jest Wielki Post.
Tak banalny, a tak trudny.


***
Pod cienką skórą płynie krew.
Zachodzą procesy.
Mówisz - życie
Mówią - żyje

Na białym talerzu rarytasy.
Parują zapachy.
Mówisz - posiłek
Mówią - naje się

W zmęczonych płucach powietrze.
Unoszą się żebra.
Mówisz - oddychanie
Mówią - dotlenia się


W zmanipulowanym umyśle plany.
Kotłują się wizje.
Mówisz - myślenie
Mówią - analizuje



Zaspokojony, zamyślony, żyjący w pełni.
Nie żyjący w ogóle.
Funkcjonujący.
Brakło celu, brakło trudu, brakło miłości.
Brakło Początku i Końca.
Mówisz - co z tego?
Mówią - i po co to wszystko?




 




niedziela, 26 lutego 2017

Stop klatka

To niesamowite jak szybko potrafi zmieniać się rzeczywistość. Czasem jednostajność wlecze się tygodniami po to, by jeden tydzień mógł przynieść wiele wydarzeń i zmian.
Dlaczego życie tak wygląda?
Nigdy nie wiesz dokładnie gdzie się znajdziesz, co się stanie jeszcze dziś.
Rzeczywistości następują tak szybko po sobie.
Jesteś w długiej podróży, w zamyśleniu, całą noc, zaraz znajdujesz się w rozbudzającym się mieście, które na twoich zaspanych oczach rozpędza się i rozkręca w nowy dzień.
Idziesz z twarzą w słońcu, zaraz łapiesz uciekające notatki w śnieżycy. Siedzisz na nudnym wykładzie, zaraz dowiadujesz się, że za godzinę będziesz na premierze filmu i bankiecie z udziałem gwiazd. Tyle niespodzianek. Przez chwilę jesz szybki obiad, żeby zaraz biec na drugi koniec miasta. W ciągu jednego dnia spotykasz wykładowców, którzy swoimi cechami charakteru przeczą sobie nawzajem w zupełności, nadal nosząc jedno miano. Słuchasz czegoś od trzech lat, by nagle dowiedzieć się, że to wszystko było bez sensu i czas wdrożyć zupełnie inne myślenie. Raz wstajesz o szóstej i witasz dzień oglądaniem niezapomnianego wchodu i mszą akademicką z pięknymi ludźmi, kolejnego dnia przesypiasz cały czas do południa, bo... bo tak. Całymi dniami nie masz czasu, by się z kimś spotkać, nagle spędzasz z tym kimś kilka dni z rzędu.
Jesz, śpisz, piszesz, myślisz, rozmawiasz, śpiewasz, słuchasz, chodzisz, spotykasz się, biegniesz, uciekasz, znowu rozmawiasz, oglądasz, słuchasz i znowu słuchasz. Mówisz też.

I wiecie co?
W największej monotonii jest różnorodność, tylko trzeba ją sobie organizować i dostrzegać. Szczegóły tworzą nasze wszystko!
Choćby nie wiem jak zagmatwane i trudne było - kocham życie, a szczególnie te najmniejsze, najprostsze, codzienne, piękne rzeczy i wydarzenia.
Gdyby tylko można było funkcjonować zupełnie bez kalendarza...

***
Uwielbiam to uczucie, gdy nie wiem, która godzina i wiem, że nie muszę wiedzieć. Po prostu sobie żyję...
Dopiero słuchałam codziennie piosenkę "Winter is coming", a teraz już nadchodzi wiosna!
Idzie, nawet w śniegu.


środa, 15 lutego 2017

Wzruszająca resztka zapachu

Stanęłam dziś w ten mroźny wieczór, po słonecznym dniu, przed domem. Jedną nogą na zmrożonej trawie, drugą na podtopionym śniegu. W miejscu, w którym moje nogi stawały od ich pierwszych kroków.
I co?
Nie wiem który już raz popatrzyłam w życiu na gwiazdy.
Nie wiem, ile razy, jak często, jak długo w nie patrzyłam.
Pod moim domem poczułam, że one są jego dachem.
Że ten ogrom, jak zadziwiał mnie od najmłodszych lat, tak zadziwia mnie dziś.
Po raz kolejny wzruszyłam się tak, jakby to był pierwszy raz.

Tak. Właśnie o tym pomyślałam. O tym, że wartościowe w życiu jest to, co, choć oglądane setny i tysięczny raz, nadal wzrusza. Że osoba, z którą żyjesz na co dzień od pięćdziesięciu lat, nadal zadziwia i zaskakuje.
Właśnie przez takie rzeczy człowiekowi się chce.
Jeśli coś zachwyca i wzrusza codziennie, ma wartość nieocenioną. Nieskończoną.

I choć świat jest tylko światem, wiem, że Pan Bóg ciągle podrzuca nam skrawki raju, z którego pochodzimy. Co dzień podrzuca nam przedsmak potrawy, na której ugotowanie pracujemy całe życie.
I choć umieramy z głodu, te przedsmaki, te skrawki są pełnią naszej nadziei. Naprawdę są.
Czy umierający z głodu nie pójdzie za śladem okruchów? Choćby za ostatkami zapachu? Na pewno wybierze to zamiast niczego.
Znajdź choć resztkę zapachu.
Uczep się go.


 



wtorek, 31 stycznia 2017

Cisze po burzach

Klatka po klatce, bez przerw, bez oddechu, bez delektowania się. Można tak żyć. Ilu z Was tak żyje...
Ja nie umiem.
Po każdym utworze w albumie powinna być cisza. Uwielbiam tę ciszę. Każda niesamowitość musi wybrzmieć, by jeszcze dosadniej istnieć. By zaakcentować swoje bycie w naszym teraz.
Tętniąca jeszcze pieśń po jej pozornym zakończeniu rzeźbi w czasie, który przyznano jej pośmiertnie.
Kiedyś mówiłam, że sztuka, że muzyka potrzebuje czasu, by zaistnieć. Matrycy, na której może się rozpiąć i ukazać. Potrzebuje czasu, by pokazać swoje góry i doliny. Swoje przystanki i zaskoczenia. By budować napięcie i łagodnie się kończyć. By nagle móc się urwać.
Po każdym utworze powinna być cisza.
Przynajmniej chwila...
Nie rozumiem, gdy kolejny utwór następuje natychmiast po pierwszym.
Muzyka musi wybrzmieć.
W uszach, w umysłach, w mięśniach, w duszy i sercu.
Wszystko w życiu musi się wybrzmieć.
Cisza przed burzą?
Po każdej burzy również istnieją jakieś cisze.
Przynajmniej chwila...
Ile burz w naszym życiu!
Nie może burza przyjść po burzy, bo tęcza nie zdąży się wyświecić.
Bo nie zdążymy odbudować powalonych domów, odrodzić popalonych lasów.
Po wszystkim musi nastąpić cisza.
Przynajmniej chwila...

Cisza po burzy,
Cisza po spotkaniu,
Cisza po zmąceniu myśli,
Cisza po nowości,
Cisza po zwrocie akcji,
Cisza po nawróceniu,
Cisza po osobnej porze dnia,
Cisza po porze roku,
Cisza po urodzeniu dziecka,
Cisza po śmierci,
Cisza po rozmowie,
Cisza po wyznaniu,
Cisza po rozpaczy,
Cisza po człowieku.
Przynajmniej chwila...

A potem? Potem niech brzmi nowe.
Życie składa się z następowania po sobie.
Byle wszystko mogło wybrzmieć.
Bylebym tylko mogła zdążyć to złapać.





***
Ostatnio wieczory są rano, popołudnia przed obiadem, a noc jakoś dziwnie świeci.
Obcy wydają się bliscy, a bliscy są bardziej kochani.
Kiedy kończy się styczeń, nowy rok rozpędza się na dobre.


środa, 18 stycznia 2017

Zimna nauczycielka

Nie lubię zimy. Momentami piękna, nieuchwytnymi momentami zachwycająca, ale w gruncie rzeczy przeszywająca do kości, szara i krnąbrna w swej zawziętości.
Wydaje się, że trwa pół roku.
Kiedy już cię zachwyci, złapie za serce, zaraz uderza lodowatym wiatrem zawiei. Tworzy zaspy nie do przejścia, zawęża horyzont. Wieczory zaciemnia, poranków nie rozjaśnia. Zima stoi nad tobą i mówi ci: trwaj we mnie! Teraz jestem! Jestem inwazyjna! Jestem, bo tak chciał porządek świata!
Stoi nad tobą i mówi: żyj! Tu, we mnie, żyj!

Nie lubię takiej surowości. Na wybranych zdjęciach pięknej, a w rzeczywistości zabójczej.
Surowi nauczyciele jednak, to najlepsi nauczyciele.

Zima uczy czekania na wiosnę. Zima swoim byciem mówi, że wiosna przyjdzie. "Wiosna przyjdzie i tak".
Potrzebne ci takie przemarznięcie. Potrzebne zmrożenia krwi w żyłach. Potrzebne czerwone policzki. Potrzebne czekanie na światło. Potrzebne stanie w wichrze naszpikowanym lodem. Potrzebne.
Zima jako dobra nauczycielka daje wytchnienia - przynosi święta i odpocznienia. Potem znowu ładuje potrzebną dawkę cierpienia. Potrzebnych przeżyć. Żeby wzmocnić, żeby zahartować, żeby uczyć.

Czekam na wiosnę. Naprawdę, czekam na wiosnę. Każdą możliwą wiosnę. Na nowy powiew, na powrót życia. Tego dawnego. Na dawną lekkość oddechu, zwiewność sukienki, wypływający z głębi uśmiech i nowych pięknych ludzi na ulicach.

Wszystkie zimowe tęsknoty, nawet gdy zimę masz w lecie, topnieją z nadejściem wiosny.
Czekam z przemarzniętymi dłońmi. Z przemarzniętą duszą. Z przemarzniętym wszystkim.
Czekam.


środa, 11 stycznia 2017

Z kruchości w kruchość

Każde piękno ma w sobie jakąś kruchość.
Nawet przeobrażone piękno zmienia tylko postać kruchości.
Jak mydlana bańka puszczona na mrozie.
W cieple tendencja do pękania, w mrozie do kruszenia.
Jej ulotność, delikatność.

Muzyka grana na żywo. Moment. To jest ważne.
Spontaniczny. Jedyny, który ma przypisane swoje sekundy w wieczności.
Nigdy wcześniej go nie było. Nie będzie.
Gdy słuchasz, jest tylko dla ciebie. W cholernie egoistyczny sposób słuchasz.
I chłoniesz. To się liczy.
By słuchać. By czerpać z tej chwili.
Nikt inny jej nie zrozumie. Nigdy nie podzielisz się tą chwilą. Nie da się jej opowiedzieć.
Nikt nie pozna ramy, którą stwarzasz sobie w głowie podczas patrzenia na obraz.
Która sama się stwarza. Zaraz pęka, jak bańka mydlana.
Nikt nie usłyszy tego, co miałeś w głowie. Nikt nie poczuje tych dreszczy. Nikt nie zrozumie, bo to co kruche a opisywalne, symuluje kruchość.

Zachwyca i przeraża ta wyjątkowość. Ta indywidualność. W dostrzeganiu, w przeżywaniu, w doznawaniu. W braku doznawania.
Zadziwia i przeraża liczba światów w jednym świecie.


A cnoty? A wartości? Przecież piękne... Czy też kruche?
W całości potężne, mocne, nieumieralne, lecz składające się z ciągu kruchych chwil. Liczy się stabilność połączeń tych kruchości.
Od nas zależy, czy połączymy nasze kruchości w cały piękny, mocny, stabilny łańcuch, czy rozrzucimy je na wietrze i zgubimy kroki.
W zagubieniu nawet piękności tracą błysk.
Czym je łączyć?


 

Orkiestra nurtu rzecznego

Czas to z jednej strony coś niewidzialnego i nieuchwytnego, coś co mogłoby stanowić definicję abstrakcji i antonim namacalności. To coś, co ...