Przyjmowała brak.
Każdą pełnię, której oczekiwała, która jest tym stuprocentem, która jest definicją siebie samej, musiała poznawać tylko w wyobraźni.
Żadnej pełni tu nie było.
Zawsze przyjmowała brak.
Z zamkniętymi ustami.
Rozłożonymi rękami.
Przyjmowała brak, który uczył ją pokory.
Och, jak on uczył pokory!
Często jakby wielki kciuk miażdżył ją wciskając w ziemię, jak mrówkę, ale nigdy nie niszczył do końca.
Cząstka życia, która w niej zostawała, mały fragmencik, mikroskopijny - odradzał jej własną pełnię.
Najpierw upokorzoną, by potem być odświeżoną.
Moc w słabości się doskonali.
Jak tu nauczyć się przez wszystkie lata przyjmować brak, tak, by przynosiło to owoc?
Przyjmujesz brak - tęsknisz do pełni.
Tęsknisz do pełni - zdobywasz cząstkę.
Walczysz o cząstki - dodajesz je do siebie.
To czyni prężnym.
To uświęca.
To boli.
To jest warte życia.
A pełnie?
Istnieją.