Jest w nas tyle poziomów, sfer, przestrzeni, że nie sposób codziennie zajrzeć do każdej. Nie sposób regularnie dokarmiać wszystkich zwierząt w każdej z zagród. A właśnie samemu jest się gospodarzem na swojej farmie. Czasem lubię przesiadywać na podwórku od strony drogi i uśmiechać się, pozdrawiać przechodniów. Zdarza się, że się tam zasiedzę, jest mi dobrze, swojsko. Z przechodniami raźniej. Ale nie... nie można tak długo. Kończąc rozmowę z jednym z was, kątem ucha słyszę, jak moje zwierzęta domagają się uwagi, dokarmienia. Muszę wstać, rozprostować zastane kolana, wejść na prywatne podwórko i po kolei wchodzić do każdej z zagród. Boże, dlaczego muszę hodować tyle wyszczekanych psów, których wcale nie potrzebuję? Dlaczego, mimo karmienia, są ciągle wychudzone i domagają się więcej. Mogę siedzieć przed domem, rozmawiać z ludźmi i udawać, że tylne podwórko mnie nie obchodzi, ale ten skowyt tak mocno mnie wzywa. Powala.
No tak, gospodarstwo składa się z wielu mieszkańców. Nie mam mocy zarządcy. Czasem myślę, że nie mam tu żadnych praw. Jestem, więc muszę oporządzać wszystko. Piękne kwiaty, które wymagają tyle pracy, by zakwitnąć na tydzień w roku (jakże takie tygodnie rozpromieniają duszę!) no i te psy, które nawet nie strzegą dobytku. Są też miejsca, które żyją własnym życiem. Udaję, że ich nie ma,
a one w miarę nie dają o sobie znać. Czasami wypuszczają pojedyncze kłącza poza ogrodzenie. Przycinam je najszybciej jak się da, tak przy okazji i idę dalej. Ha! Można powiedzieć, że jest już kilka miejsc, którym pozwoliłam stworzyć własny mikroklimat.
Wiecie co? Dziwnie ktoś zaprojektował to podwórze. Nie miałam tu nic do gadania. Nawet nie pamiętam momentu, w którym się wprowadziłam... Dziwnie, bo ta zielona trawka, hamak, huśtawka z poduchami i przestrzeń od drogi, którą tak kocham, jest ciasna, niewielka i tak rzadko mogę do niej wchodzić. Wszystko przez ten nieproporcjonalnie wielki tył, który dla przechodniów jest niedostępny, zarośnięty drzewami i tujami. Oni nawet nie wiedzą, że on istnieje. I że tak krzyczy!
Co ja mogę zrobić? Szukałam numerów telefonu, dzwoniłam do właścicieli ziemi, do wójta wsi. Ba! Dzwonię często i mówię, mówię, krzyczę, żądam wyjaśnień, a oni, wiem, że słuchają, a mimo to, prawie nigdy nie odpowiadają. Wytężam słuch, daję ciszę, nie odpowiadają. Posunęłam się nawet do zmiany operatora, by zadbać o jakość połączeń. Ciągle zbyt mało reakcji. Czy oni nie rozumieją, że ja jestem taka mała, słaba i, choć staram się zaprawiać do pracy, to ciągle tak mocno uszkadzam ręce i serce.
Sąsiedzi czasem mówią, że jestem zbyt delikatna, że to nie miejsce dla mnie. Teraz już wiem, że mają rację, ale przecież ja to ja! Nie mogę sobie pozwalać na delikatność. Muszę być silna, samodzielna. Samowystarczalna wręcz, bo ci, którzy chcą pomagać zazwyczaj mają zakaz wstępu. Dochodzą mnie słuchy, że to z woli wójta. Czy dlatego, że mnie nie lubi? Jakiż miałby mieć powód?
A może to dlatego, że chce zbudować moją siłę?
Mogę powiedzieć śmiało, że, choć mieszkam tu od tylu już lat, ciągle nie poznałam większości zakątków. To wszystko przez te straszne psy! Nie dość, że zajmują tyle czasu i uwagi, to jeszcze napawają mnie paraliżującym lękiem przed poznawaniem głębin tego ogrodu. Chyba boję się, że napotkam kolejne zwierzęta, które będą chciały jeść, a nie można będzie ich nazwać pupilami.
Niektóre zakątki lubię, ale one są malutkie i tak rzadko sobie o nich przypominam...
Dobrze, że jest przód domu. O nim jeszcze nie zdarzyło mi się zapomnieć. Ha, gdyby nie on, już dawno bym się wyprowadziła do nicości.
Ciekawe jest to, że przechodnie, naturalnie tak zajęci swoimi sprawami, z własnymi podwórkowymi dźwiękami w głowach, nie zdają sobie sprawy z tego, że patrzenie na nich dodaje mi sił. Nie wiedzą, że są moim zapomnieniem. Na odległość, albo bardziej z bliska, przez furtkę. Tylko tak i aż tak. Przecież, gdyby nie przechodzili, nie wiedziałabym, że mieszkam we wsi. Myślałabym, że moja gęsto zarośnięta zagroda, to azyl na pustkowiu. Tylko ja, głodne zwierzęta i parę kwiatów.
Nie umiem wyjść za ogrodzenie, ale gdy tak patrzę na mieszkańców, myślę - lubię tę wieś. Z jej wszelkimi dziwnościami. Mimo wysokich żywopłotów wiem, że dla każdego z nas tak samo zmieniają się pory roku, tak samo pada deszcz i wschodzi słońce. To samo słońce.
Nachodzą mnie czasem dziwne plany. Wezmę hamak i poduchy - myślę - i umoszczę sobie gniazdko z tyłu domu, w jednej z zagródek. Tylną furtką wypuszczę całą zwierzynę. Poczuję samotność i ciszę. Mieszkańców nie będę widywać, a na leżąco skupię swój wzrok na niebie. Wtedy tylko wspólność chmur i słońca nad nami będzie dla mnie spoiwem między mną a innymi duszami.
Położę się całym swoim ciężarem, rozluźnię każdy mięsień. Postaram się zapomnieć nawet o tych najważniejszych przechodniach. Tych, którzy regularnie podchodzili aż pod samą furtkę i mówili dużo więcej niż przywitanie. Zapomnę o nich. Pozwolę sobie na nagość swojej delikatności, bo przecież tylko tam nikt mnie nie widzi. Będę codziennie leżeć aż do północy jedząc jabłka z tej najstarszej jabłonki, którą już nie trzeba się opiekować, a która i tak, chyba z przyzwyczajenia, wydaje co roku tonę wyśmienitych jabłek. Bardzo wdzięczna z niej lokatorka. A gdy przejdzie już północ, moja jedyna przyjaciółka, którą szczerze kocham i wyczekuję, będę zerkać po raz ostatni na gwiazdy i wracać do domu po sen.
Takież to właśnie plany się tworzą. Żywię nadzieję, że będzie mi się udawało dotrwać do wszystkich północy i że ta cisza i samotność będą sprzyjać. Że zapomnę twarze furtkowych gości i postury tych
z drogi. Że nie będzie mi brakowało tembru i rytmiczności ich kroków. O zwierzęta się nie martwię. Jestem marną karmicielką. Samodzielnie na pewno nie wrócą, a i znajdą z pewnością lepsze miejsce. Niech im będzie dobrze.
Niech już każdemu będzie dobrze. Byleby tylko nie wyły złe psy.