Gdy wodospad uderza o skałę, nie może ona odczuć każdej kropli z osobna. Nie może, choć każda w nią uderza. Za dużo dociera do mnie, za dużo kropel jednocześnie uderza w moją skorupę. Nie wszystko we mnie działa dobrze, bo nie wszystko potrafię zidentyfikować, rozczytać. Nie potrafię wyczuć pod palcami, odkryć genezy i celu. Wokół jednak walą we mnie całe wodospady. Dlaczego niektóre krople wśród tylu ton wody są jednak tak odczuwalne? Dlaczego niektóre aż tak drążą? Napotkały we mnie szczelinę. Cwane, bo mało jest tych szczelin. Napotkały, wlały się z impetem i drążą. Tak, warto być sobą, ale co to tak naprawdę oznacza? Przecież codziennie jest się odrobinę innym. Tak to działa. Patrzę w lustro i dziwię się. Kim ja jestem? Czasem się nie poznaję.
- Jestem do tego zdolna?
- Jestem na tym etapie?
- Co sobą reprezentuję?
- Komu jestem potrzebna?
- Jakie jest moje zadanie?
- Gdzie jest cel mojego zaangażowania?
Przecież gdy w coś wchodzę, wchodzę cała. Wchodzę cała i zabieram jeszcze spory margines cierpliwości. Gdy kocham, to na całego. I nie potrafię się opanować. Gdy szukam, to bezustannie. I nie umiem zapominać. Gdy porzucam, to całkowicie. I choć wszystko we mnie chce, ja nie wracam. Gdy coś mnie zafascynuje, choćby nie wiem, jak było trudne i niewiarygodne - nie przestaje mnie fascynować.
Pokochałam nieidealność, subtelność, przemijalność, intymność, szczegóły, sztukę i prawdziwe piękno. Kiedyś tak bardzo irytowało mnie, że wodzę wzrokiem duszy za tym, co takie nieuchwytne, tak trudno osiągalne i wymagające. A dzisiaj? Dzisiaj wiem, że to moje ja. Taka jestem i nic, co powierzchowne, nie jest przyjmowane przez moje zmysły. Moje oczy nie dostrzegają już oprawek okularów i tak samo ignorują wiele z codzienności.
Takie to wszystko poplątane, trudne do wypowiedzenia, ale aż chce się to wykrzyczeć. Codziennie chcę krzyczeć i wiem, że tylko Bóg słyszy ten krzyk. Jak wiele to daje! Ta świadomość, że On słyszy ten krzyk. Słyszy, bo chce.
On widzi całość moich skrajności, które są ostre jak odłamki szkła. Widzi je i bierze w swoje dłonie. Nie boi się, że się zrani. Bierze to wszystko i daje temu tchnienie życia. Regularnie. I mówi: no dalej! Chcę byś żyła. Taką cię chcę. Przyjmuję twój chaos. Przyjmuję twoją niedoskonałą i pełną oddania szaleńczą miłość.
Jak to dobrze czasem wyjechać. Wrócić, popatrzeć na siebie i dotknąć prawdziwej siebie. Tej bez skorupy. Inne ubrania już na mnie nie pasują. Dużo daje to, że są miejsca, gdzie mogę je zdjąć. Rozciągnąć mięśnie, poczuć całą sobą. Pozwolić sobie na prawdziwy śmiech, długi płacz, szczere znudzenie, wykrzyczenie tęsknoty i niemyślenie. Dusza przecież ledwo mieści się w ciele, a co dopiero zbroja, która je okala.
Na jakie momenty czekam?
Zetknięcie dwóch nagich dusz. To jest dopiero odwaga!
To jest dopiero życie.
Kiedyś może się odważą.
Jakieś się odważą.