wtorek, 26 czerwca 2018

Puste pole na jedynkę

Czasami pusta kartka jest jak wyzwanie. Innym razem - jak zadanie nie do rozwiązania. Czasem płynie się po niej martwiąc się, czy nie braknie wolnego miejsca. Innym razem podchodzi do nas pani i mówi: "kochani, nie może zostać pusta biała powierzchnia - musicie zamalować wszystko", podczas, gdy ty masz już ziemię i niebo, a między nimi szmat białości, z którą nie wiadomo, co zrobić.
Dużo ostatnio białych przestrzeni między moją ziemią a niebem. Dużo tej nieplanowanej, bo pędzi się od jednego koloru do kolejnego. Wszystkie oznaczone w kalendarzu, jako punkty, przystanki, a między nimi pustka, o której się zapomina, a w którą się wpada biegnąc do koloru. Wpada się zawsze niespodziewanie, chociaż jest się świadomym, ile pustek przed nami. Jak samotne są te biele! Jak mało pomysłów na ich wypełnienie!

Mam często dużo chęci, ale gdy widzę, że potrzeba wymienić wodę do farbek, a pędzel przysechł, to odpuszczam. Skąpię wysiłku. Taką mam słabość.

Boję się ostrej kreski. Kiedyś byłam bardziej zamaszysta, a teraz? Widzę, że nie ma tu miejsca na moje artystyczne wnętrze. Nikt go nie rozumie. Sama stoję na czele niezrozumienia siebie. Chciałoby się to odrzucić i być prostszym, zwykłym człowiekiem. Ja nadal nie umiem. Nie umiem nie tworzyć i nie umiem prosto kochać. Choć, gdy kocham, kocham całą sobą. Ponad siebie nawet! Gdy już kocham, nie umiem o tym powiedzieć.

Wszystko się rozjeżdża, tory przyjaciół skręcają. Jadą malować nowe powierzchnie, a ja co? Ciągle nie wiem, co zrobić z miejscem między ziemią a niebem. Może jakieś góry w tle? To jest myśl. Lecz wciąż - co z pozostałą bielą?

Może po prostu zostawię tak, jak jest, usiądę w kącie z moją kartką i będę czekać na koniec lekcji. Dostanę jedynkę. A co mi tam!
Może dostanę chociaż plusa za góry...


środa, 13 czerwca 2018

Nocna ławka i diagnostyka zapętleń

W skali dnia jest tego dużo, w skali życia więcej. Tyle się tworzy w nas zawiłości, przemyśleń, natchnień, wrażeń, nadziei, problemów, ambicji, tęsknot, nieporozumień, poczucia winy, radości i bezsilności.
Wszystkie te zapętlenia ważą odpowiednio i przytłaczają umysł. Przytłaczają mi serce. Tak jest tu na ziemi. Tak jest każdego dnia.
Wielki zapętlony kołtun pływa we mnie jak płód, który nigdy nie może się urodzić. Jest nieregularny i każdego dnia przybiera inną pozycję. Czasami jego środek ciężkości znajduje się w takim miejscu, że jakoś lżej iść. Czasami ciągnie do przodu jak parkinsonika.

Kilka lat temu, podczas nudnych zajęć, znajoma zapytała mnie niespodziewanie: co zrobić, żeby iść jakoś prosto? Co zrobić, by żyć tu i teraz mimo wszystkich przeciwności i trudności? Nie znałam odpowiedzi, ale automatycznie wyobraziłam sobie to wizualnie. Narysowałam jej.

Wszystkie te zapętlenia są w nas, są naszą częścią, ALE nie są nami. Wszystko, choćby nie wiem jak mocno się wrosło w nasze tkanki - przemija. Coś co w nas, nie jest nami.
Ja też tęsknię, ja też cierpię, ja też nie znam odpowiedzi na wiele pytań. Tak bardzo wszystko się we mnie kłębi i kotłuje. Lecz cóż...
Przystaję, na chwilę wyciągam wszystko z siebie, staję obok i patrzę.
Patrzę z boku.
To tylko zaplątane nici doświadczeń, zewnętrznych problemów i wewnętrznych odczuć z nimi związanych. Dzisiaj takie, jutro inne.
Staję obok i przez chwilę patrzę na nie, jak na nieujarzmione dziecko, niesforne zwierzątko.
Tu jest klucz.
Dystans.
Tak trudny i tak nierealny do osiągnięcia.
By stanąć obok, potrzeba czasem pomyśleć o swoich przeszłych wnętrznościach. Nie tak dawno jeszcze wyszarpywały ci tkanki, odbierały chęć do życia, pobudzały nocą śpiący mózg, zacierały oczy. Były jak nowotwór karmiony twoją krwią. A dzisiaj? Nawet nie wiesz, kiedy zmienił się skład twoich zapętleń.
Wszystko szybko przemija.

Staję obok, choć wiem, że zaraz będę musiała wrócić, wrzucić je z powrotem w siebie i iść dokąd szłam. Idę jednak inna, po biopsji.

Z daleka wszystko wydaje się mniejsze. To, co cię dusi, położone obok - śmieszy.
Śmieję się z problemów. Czym one są?
Unoszę z powrotem i, choć bolą, dają się nieść.
Na etykiecie moich zapętleń wyczytuję wagę znacznie niższą niż się spodziewałam.

Często staram się wyciągnąć z siebie wszystko, położyć obok ławki, na której przesiaduję nocą, pobyć chwile w błogiej lekkości, by znowu wziąć, co moje i iść.
Warto czasem na takiej ławce usiąść z kochaną osobą, by móc się wymienić swoimi zapętleniami. By je wzajemnie przeanalizować.

Przyjaźń jest cenna. Miłość jest cenna. To one obniżają wagę wszystkiego.
Wagę najcięższych powrozów.


niedziela, 3 czerwca 2018

Rozwarstwione uda

Rozwarstwione uda, które mam, kruszeją.
Każda warstwa ma uczulenie na warstwę, która się z nią styka.
Każda każe nogom iść w inną stronę, innym krokiem.
Każda złożona z innego ciała, z inną grupą krwi, z innym DNA.
To dziwne, że tak długo już współżyją, że tyle wytrzymały.
To prawda, że to najdłuższa i najtwardsza kość jest dla nich fundamentem, lecz cóż z tego...
Wszystkie części moich ud, oddzielają się od siebie. Nieuchronnie.
Trochę jak wysuszone ciasto francuskie na gałązce.

Między nimi płynie krew, w różnym tempie.
Każda warstwa potrzebuje innego. Może to dlatego wszystko trzyma się jeszcze całości.
Tak zmienne w ciągu dnia ciśnienie, a zmienność dyktowana tęsknotą, niezręcznością tylu sytuacji, lękiem, najprawdziwszą radością, frustracją, ukrytą miłością i każdą inną pożywką, którą permanentnie generuję.
Każda warstwa przez chwile jest odżywiana. Po swojemu.
Każda domaga się innego chodu.
Niektóre chcą tańczyć, pojone krwią zapomnienia, inne, te najbliższe tanecznym, chcą iść prosto, w sposób zrównoważony. Ich paliwem jest krew miarowo pulsująca, bez zbędnych uniesień.
Jedne warstwy mają siłę włóczyć moje nogi do ludzi, którzy są tak trudni, tak wymagający. Inne pchają do ucieczki.
Wykluczają się te warstwy, odpychają jak te same bieguny, a jednocześnie współistnieją.
Takie właśnie sprzeczności mnie trzymają, to na nich idę.

Rozwarstwione mam uda i nie wiem, ile jeszcze wytrzymają.
To jak niezbadany nowotwór, który można donieść do emerytury albo, dowiedziawszy się o nim, zniknąć stąd za trzy tygodnie.

A niżej stopy, które na co dzień muszą stykać się z ziemią. Tak bezpośrednio.
I stykają się, niebezboleśnie.
I idą bez pewności fundamentu. Bez litych ud.

Rozwarstwione mam uda. Każda warstwa z innego kraju, z innej gliny, z innych powodów.
Trudno uwierzyć, że komuś chciało się takie stwarzać.
Tak podatne na rozwarstwienia!
Przerzuty już są.
Rozwarstwia mi się serce, rozwarstwia mózg.
Ile jeszcze krwi, ile spoiwa będzie trzeba, by to wszystko było jednością?
Chociaż... to już dawno nie jest jednością.




Orkiestra nurtu rzecznego

Czas to z jednej strony coś niewidzialnego i nieuchwytnego, coś co mogłoby stanowić definicję abstrakcji i antonim namacalności. To coś, co ...