Dużo ostatnio białych przestrzeni między moją ziemią a niebem. Dużo tej nieplanowanej, bo pędzi się od jednego koloru do kolejnego. Wszystkie oznaczone w kalendarzu, jako punkty, przystanki, a między nimi pustka, o której się zapomina, a w którą się wpada biegnąc do koloru. Wpada się zawsze niespodziewanie, chociaż jest się świadomym, ile pustek przed nami. Jak samotne są te biele! Jak mało pomysłów na ich wypełnienie!
Mam często dużo chęci, ale gdy widzę, że potrzeba wymienić wodę do farbek, a pędzel przysechł, to odpuszczam. Skąpię wysiłku. Taką mam słabość.
Boję się ostrej kreski. Kiedyś byłam bardziej zamaszysta, a teraz? Widzę, że nie ma tu miejsca na moje artystyczne wnętrze. Nikt go nie rozumie. Sama stoję na czele niezrozumienia siebie. Chciałoby się to odrzucić i być prostszym, zwykłym człowiekiem. Ja nadal nie umiem. Nie umiem nie tworzyć i nie umiem prosto kochać. Choć, gdy kocham, kocham całą sobą. Ponad siebie nawet! Gdy już kocham, nie umiem o tym powiedzieć.
Wszystko się rozjeżdża, tory przyjaciół skręcają. Jadą malować nowe powierzchnie, a ja co? Ciągle nie wiem, co zrobić z miejscem między ziemią a niebem. Może jakieś góry w tle? To jest myśl. Lecz wciąż - co z pozostałą bielą?
Może po prostu zostawię tak, jak jest, usiądę w kącie z moją kartką i będę czekać na koniec lekcji. Dostanę jedynkę. A co mi tam!
Może dostanę chociaż plusa za góry...