Niby wszystko jest po coś, a tak trudno to odnaleźć. Coraz więcej muzyki wrzyna się w pomarszczoną strukturę codzienności. Czy ją tępić? Chyba się już nie da, na pewno nie mam sił, by znowu próbować, bynajmniej... Czy wnosi coś dobrego? To tak jakby pytać o to, czy tlen wnosi coś dobrego do płuc, a krew do wszystkich narządów. Po prostu jest. Czasem jest intruzem, jakby nowotworem, ale stanowi jedność z całym ciałem, a krew jako tkanka łączna przepływa również przez nią. Wypłukuje każdy pojedynczy dźwięk i niesie do każdej komórki. Co potem się z nią dzieje? Sama nie wiem.
Ostatnimi czasy wszystko się zmienia. Wszystko. Najbardziej jednak to, czego nie widać. Tylu przyjaciół wokół, a nie da się z nikim o tym porozmawiać. Jak rozmawiać o czymś, co nie da się ubrać w słowa?
Kiedy traci się już wszystkie punkty zaczepienia, traci się równowagę, potem spada i leci, wszystko wygląda inaczej.
Jestem głucha do granic wytrzymałości. Głucha, ślepa, niema, zgubiona.
Z czego dziś się cieszyć? Jak dzisiaj żyć?
Nie wiadomo.
Głupota, brzydota i marność.
Na razie.
Potem? Zobaczymy? Usłyszymy? Przecierpimy?
Oby wreszcie skończyła się ta rzeczywistość pod tytułem: "byle do...". Oby...
***
Ostatnio wyobraziłam sobie, pewien obraz.
My jako ludzie, mając dzieci często dostajemy od nich mnóstwo pokracznie czasem narysowanych obrazków, przedstawiających COŚ. Są one niekiedy tak nieudaczne, że aż śmieszne lub całkiem niezajmujące.
A my jako dzieci Boga?
Wydaje mi się, że Bóg ma całą ścianę obklejoną naszymi SŁOMIANYMI ZAPAŁAMI, tak żałosnymi często, nazwać by je można było inwalidzkimi, tak, że patrząc na nie powinien zostawić je i odejść. On jednak patrzy na nie jak człowiek na rysunki swoich dzieci. Wie, że jesteśmy mali, że tylko na tyle nas stać, mimo to - próbujemy. On stoi przed tą ścianą i uśmiecha się patrząc na nasze zrywy wywieszone na gwoździkach. Cieszy się i patrzy z miłością dając nam siłę, by kolejne już, w miarę upływu czasu nie były słomiane.
Ostatnio wyobraziłam sobie, pewien obraz.
My jako ludzie, mając dzieci często dostajemy od nich mnóstwo pokracznie czasem narysowanych obrazków, przedstawiających COŚ. Są one niekiedy tak nieudaczne, że aż śmieszne lub całkiem niezajmujące.
A my jako dzieci Boga?
Wydaje mi się, że Bóg ma całą ścianę obklejoną naszymi SŁOMIANYMI ZAPAŁAMI, tak żałosnymi często, nazwać by je można było inwalidzkimi, tak, że patrząc na nie powinien zostawić je i odejść. On jednak patrzy na nie jak człowiek na rysunki swoich dzieci. Wie, że jesteśmy mali, że tylko na tyle nas stać, mimo to - próbujemy. On stoi przed tą ścianą i uśmiecha się patrząc na nasze zrywy wywieszone na gwoździkach. Cieszy się i patrzy z miłością dając nam siłę, by kolejne już, w miarę upływu czasu nie były słomiane.