niedziela, 12 stycznia 2014

Pufff... dmuchnięcie ciszy.

Życie się toczy, takie teraźniejsze, bezsensowne.
Niby wszystko jest po coś, a tak trudno to odnaleźć. Coraz więcej muzyki wrzyna się w pomarszczoną strukturę codzienności. Czy ją tępić? Chyba się już nie da, na pewno nie mam sił, by znowu próbować, bynajmniej... Czy wnosi coś dobrego? To tak jakby pytać o to, czy tlen wnosi coś dobrego do płuc, a krew do wszystkich narządów. Po prostu jest. Czasem jest intruzem, jakby nowotworem, ale stanowi jedność z całym ciałem, a krew jako tkanka łączna przepływa również przez nią. Wypłukuje każdy pojedynczy dźwięk i niesie do każdej komórki. Co potem się z nią dzieje? Sama nie wiem.

Ostatnimi czasy wszystko się zmienia. Wszystko. Najbardziej jednak to, czego nie widać. Tylu przyjaciół wokół, a nie da się z nikim o tym porozmawiać. Jak rozmawiać o czymś, co nie da się ubrać w słowa?
Kiedy traci się już wszystkie punkty zaczepienia, traci się równowagę, potem spada i leci, wszystko wygląda inaczej.

Jestem głucha do granic wytrzymałości. Głucha, ślepa, niema, zgubiona.

Z czego dziś się cieszyć? Jak dzisiaj żyć?
Nie wiadomo.
Głupota, brzydota i marność.
Na razie.
Potem? Zobaczymy? Usłyszymy? Przecierpimy?
Oby wreszcie skończyła się ta rzeczywistość pod tytułem: "byle do...". Oby...



***
Ostatnio wyobraziłam sobie, pewien obraz.
My jako ludzie, mając dzieci często dostajemy od nich mnóstwo pokracznie czasem narysowanych obrazków, przedstawiających COŚ. Są one niekiedy tak nieudaczne, że aż śmieszne lub całkiem niezajmujące.
A my jako dzieci Boga?
Wydaje mi się, że Bóg ma całą ścianę obklejoną naszymi SŁOMIANYMI ZAPAŁAMI, tak żałosnymi często, nazwać by je można było inwalidzkimi, tak, że patrząc na nie powinien zostawić je i odejść. On jednak patrzy na nie jak człowiek na rysunki swoich dzieci. Wie, że jesteśmy mali, że tylko na tyle nas stać, mimo to - próbujemy. On stoi przed tą ścianą i uśmiecha się patrząc na nasze zrywy wywieszone na gwoździkach. Cieszy się i patrzy z miłością dając nam siłę, by kolejne już, w miarę upływu czasu nie były słomiane.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Psychodelia na bogato. Noc przy świecy.

Co na dziś? Może urywek z dziwnej nieprzerwanej nici dziwactw ze środka... umysłu? wyobraźni?
Po prostu gdzieś jest.

Siedzę wysoko. Bardzo wysoko. Jestem pewna że to drapacz chmur, tak bardzo betonowy. Słyszę dźwięk klaksonów, gwar ludzi, pisk opon, jakąś muzykę, nawoływania, szum, gwar. Słyszę, choć do mnie ledwie dociera. Nagle wszystko jakby oddala się i oddala.
BUM!
Już prawie nic nie słyszę, siedzę pięćset metrów wyżej. A może tak tylko mi się wydaje.
W mojej głowie brzmi muzyka. Coś z repertuaru Mazzy Star. Jest uroczo.
Tak bardzo doskwierał mi lęk wysokości, przez całe życie. Teraz ten lęk przeszywający od stóp do głów, w połączeniu z muzyką jest dużo silniejszy niż mieszanka mocnych alkoholi.
Uczyniłam z lęku narkotyk!
Aaaa!
Czuję w brzuchu dziwny ucisk, ciarki na całym ciele. Muzyka jest coraz głośniejsza i głośniejsza.
Patrzę w dół na kolorowe taksówki.
Ludzie, dokąd jedziecie?!
Tu jest o niebo lepiej. Inna perspektywa, nic nie jest ważne. Odpływam.
Gorąco teraz zmienia swą barwę. Zaraz po zachodzie słońca, mury zaczynają oddawać ciepło.
Powietrze drży, unosi się i zaciera obraz. Zdjęłam okulary. Oczy przez chwilę bolały, ale teraz przedstawiają mi obraz w subtelnym rozmazaniu. Świat wariuje! Muzyka płynąca wciąż nie wiem skąd, teraz jakby osiadała na wibrującym do góry powietrzu. Może to cały budynek wibruje? Wszystko wariuje, trzęsie się, wiruje.
Jakiż ten świat piękny! Piękny z wybranych tylko perspektyw. Z mojej - jest cudowny.
Na chwilę straciłam czujność, och! Mój szmaciany but ześlizgnął się ze stopy, leci na ulice tego strasznego miasta.
Jeden, to i drogi - pomyślałam. Może znajdzie je jakiś bezdomny, mi już nie będą potrzebne.
Mam na sobie białą bluzkę, całkiem przylegającą, z długimi rękawami. Czuję, że moje ręce wydłużają się, stają się elastyczne, a mleczne rękawy rosną wraz z nimi, wyginają się i falują. Teraz mogę dosięgnąć wszystko. Widzę tylko zamazane obrazy dochodzące z dołu na platformie ciepłych powiewów, widzę też te z daleka, zza miasta, choć nie mam pojęcia co pokazują.
Jest wspaniale!
Nóg już nie czuję, nie wiem co się z nimi stało. Jeszcze przed chwilą kołysały się w rytm wiatru, któremu pozwoliłam je traktować. Teraz już o nich nie myślę. Czekam tylko na gwiazdy. Ciekawe jak brzmią w muzycznym powietrzu. Beton odbija się na moim ciele. Małe, czerwone wgłębienia po kamyczkach.
Chyba jestem już ponad nim. Lewituję? Ciekawie wszystko wygląda.
Piękność!
Cudowność!



Umieranie po to, by żyć. Odlatywanie, po to by osiadać. Falowanie, po to, by móc się ustabilizować.


W powietrzu też są wyspy. Mówi się, że fałszywe, a jednak, podtrzymują mnie.
Nie wiem skąd dziś wieje. Wiatr obiera każdy kierunek, może to on mnie unosi? Dobrze tak pobyć tutaj. Nikt mnie tu nie zna, ja też nie znam nikogo. Chwila... przecież nikogo tu nie ma. Muzyka chwilowo brzmiała jak dźwięk wodospadu połączony z odgłosem wpadających w wodę głazów. Co ja słyszę?
Sama nie wiem.
Miałam długie, jasne włosy. Włosy po pas. Teraz czuję, jakby każdy z nich odrywał się od mojej głowy, całkiem bezboleśnie, a wiatr zabierał je nie wiem dokąd. Moja głowa jest teraz dziwna. Bez włosów. Po tylu latach poznałam jej prawdziwy kształt. To ja?
Czegoś dotykam. Moje długie ręce czują coś miękkiego, nie mogę określić, jaki ma to kształt. Całkiem miłe.
Zakładam na głowę szafirową chustę, jakaż miękka! Ona też poddaje się wiatrowi, a wiatr poddaje się muzyce.
Teraz, gdy wszystko jest zsynchronizowane, czuję, że nawet moja krew w żyłach wie, jak ma się poruszać, Robi to inaczej, niż zwykle.
Wszystko to, tak niesamowite jest dziś prawdziwe. Właśnie tak.

Dziś przezwyciężyłam czas. Już od niego nie zależę. Dołączysz?



Czym jest IMPROWIZACJA?
To bycie sobą w 300% normy, nie zważając na otoczenie, stroniąc od stereotypów.



Orkiestra nurtu rzecznego

Czas to z jednej strony coś niewidzialnego i nieuchwytnego, coś co mogłoby stanowić definicję abstrakcji i antonim namacalności. To coś, co ...