Uwielbiam szukać piękna w innych. Naprawdę to kocham. W każdym można coś odnaleźć, choć u niektórych trzeba się długo dokopywać. Czasem to tylko potencjał, o którym pisałam niedawno. Gdy obserwuję ludzi, rozmawiam z nimi, żyję na co dzień, widzę za każdym razem coś nowego. Jak bogaty mam obraz osób, z którymi jestem najdłużej i najbliżej. Mam wokół siebie chodzące witraże, kalejdoskopy! Mam własną, prywatną galerię sztuki!
Zwykły chłopak. Cichy, uśmiechnięty, prawdziwie przyjaźniący się ze swoją dziewczyną. Młody mężczyzna, którego znałam tylko z widzenia. Obserwowałam ich życie z boku przez parę tygodni. Jak pięknie zwyczajni! - myślałam. Po pewnym czasie zostaliśmy sami na parę godzin. Podczas pracy. Mogliśmy rozmawiać o wszystkim. Kiedy kłóciliśmy się, kto z nas ma słabszą pamięć, każdy wykładał swoje argumenty.
On zapominał o wszystkim. Zapominał, jak bardzo kocha swoją dziewczynę. Tak po prostu. Powiedział mi, że jest mu z tym wspaniale, bo często zakochuje się od nowa i wie, że będzie miał tę świeżość przez całe życie. Jest pewien, że mu się to nie znudzi! Gdy jego dziewczyna miała wątpliwości, mówiła mu, że nie wierzy, że będzie ją kochał zawsze, myślała, że o niej zapomni, że mu się znudzi, on ciągle przeczył. Powiedział mi: nigdy nie przestanę jej kochać, bo tak naprawdę codziennie od nowa się zakochuję! Ciągle na nowo myślę: jak ja ją kocham! Jaka jest wspaniała!
Gdy wyjechał na parę tygodni, nie mógł wyjść z podziwu, jak wspaniałą ma kobietę, gdy do niej wrócił. Zachwycił się jej pięknem.
A ja? Ja zachwyciłam się jego pięknem. Zwyczajnie. Jego prostota, pełnia miłości, brak tworzenia zbędnych problemów, niepakowanie się w labirynty. On po prostu kochał. Był tego pewien i był w tym zawsze sobą. Nie uciekał się do niepewności, zwątpień, nie oglądał na boki. Ciągle zakochiwał się od nowa i wiedział, że będzie to robił do końca życia.
To jest piękno serca mężczyzny. Zaszczytem jest je odkrywać.
Wszystko na żywo. Live. Wokół nas.
Warto otworzyć oczy i porzucić fikcję seriali.
WARTO!
Kiedy wraca się do jednej ze swoich rzeczywistości oczekuje się swojskości. Tego, że się ją zastanie. W azylu szuka się tego, czego oczekuje się od azylu. Po prostu. Jednak nigdy nic nie wygląda tak samo i często to, co przez długi czas wydawało się stabilne, nasze, pewne, staje się obce. Czasem wraca się do czegoś raz na jakiś czas. Wtedy stopniowo dostrzega się małe różnice. Za każdym razem coś jest odmienne, coś odchodzi, coś przychodzi. Po czasie orientujemy się, że to miejsce, ci ludzie, te przestrzenie, są już zupełnie inne. Zmiany mogą być też drastyczne, nagłe. Te są dla mnie najgorsze, bo nikt nigdy mnie nie zaszczepił, nie sprowokował odporności.
Dużo i często pisałam o zmianach. O płynącym czasie, o tym co nas otacza i o sobie samej. O tym, że nigdy nie nadążam. I co? Nadal jest tak samo.
Nie nadążam przede wszystkim za swoimi uczuciami, które skrzętnie ukrywam, do których się nie przyznaję (często przed samą sobą), których się wstydzę i przez które ciągle cierpię. Tak wiele teraz było dni, gdy wewnętrznie umierałam z bezsilności. Z niewiedzy. Tak wiele sytuacji pakowało mnie do mentalnego więzienia. Tyle jest cierpienia, które nie ma ujścia. Nie może mieć.
Nawet wśród przyjaciół czasem tak pusto, tak do nich daleko.
Nie jestem silna. Już się nie oszukuję. Wskrzeszam w sobie codziennie podrygi siły, na której jadę do końca dnia. Jak na oparach paliwa. Nie rozumiem tak wielu rzeczy, nie pojmuję innych i siebie. Wątpię. Uciekam. Wpadam w komplikacje.
Taka już jestem. I cóż...
Pan Bóg daje takie krzyże, które jesteśmy w stanie unieść. Widocznie Bóg widzi mnie, jako silną. Może coś w tym jest, choć nigdy nie będę próbowała zrozumieć Boga. Jego się kocha i się Mu ufa.
Teraz, w Polsce, wpadam do nowej - starej rzeczywistości, którą trzeba od nowa układać. Wpasowywać się, czy dopasowywać resztę do siebie?
Przypominam sobie to uczucie, gdy w dzieciństwie bawiło się w ciuciubabkę, której zasłaniało się oczy. Czasem wsłuchiwałam się w głosy otaczające mnie, gdy miałam szalik na oczach, a czasem przyjmowałam inną strategię, by kogoś znaleźć; szłam przed siebie z myślą, że wpadnę albo w ścianę albo w człowieka. Teraz w życiu jakoś bardziej odpowiada mi druga technika.
Zrobię tak. Będę po prostu szła i zobaczę, na co wpadnę.Tyle razy wpadałam w ścianę, że uznaję to wpadanie za stały element mojego życia. Nawet nie będę miała siły się zrażać. Będę szła dalej.
Trudne są takie wyznania, ale czasem potrzebne. Mało rzeczy jest takich, jakimi nam się wydają. Mało osób. Nie interesuje mnie to, co wydaje mi się o innym człowieku. Interesuje mnie tylko to, kim jest i co w nim jest. Dlaczego dostęp do tego jest taki trudny? Do siebie i do kogoś.
Po co nam tyle ranienia siebie nawzajem? Najgorsze jest to nieświadome. To, że nieświadomie ciągle kogoś ranię, o czym dowiaduję się po czasie. To, że wcale tego nie chciałam. To, że ktoś nieustannie mnie rani, nie mając o tym pojęcia. Czasami nawet rozmowa nie jest rozwiązaniem. Ten świat jest chyba tak zbudowany. Trzeba to przyjąć i starać się ranienie sprowadzać do minimum.
Dzisiaj nie umiem już mówić wprost. Zbyt gruby mam na sobie pancerz. Nawarstwiło się przez te parę lat. Może to dobrze, bo może on mnie ochroni? Nie zdejmuję go. Zaprzestałam już tej brawury, na którą jeszcze do niedawna tak często się zdobywałam.
Żyję wśród tylu ludzi. Ludzi, których kocham aż do oddania za nich życia. A jednak wciąż nie umiem tej miłości owocnie dawać i przyjmować. Nie umiem jej zakomunikować, zareagować na nią. Ciągle nie umiem się zachować. Jak gdyby ktoś włożył mi do rąk plastelinę, którą traktuję jak kamień. Nie potrafię zmiękczyć jej ciepłotą własnych dłoni. Nie widzę odważnych, którzy chcieliby mnie tego nauczyć.
Cieszę się, że na tym świecie mam sztukę, bo zaraz po modlitwie, jest ona dla mnie największą ucieczką. Bywam zła na to, że tak bardzo jej potrzebuję, tak mocno doświadczam i tak zachłannie szukam. Na to, że czuję potrzebę jej tworzenia. Na to, że często nie mam możliwości tworzyć tego, co tak mocno we mnie siedzi. Mimo wszystkich tych złości cieszę się, że ją mam. Mam ją jako dodatkowy kąt w życiu, który jest dla mnie niefizycznym, ale siarczyście prawdziwym azylem. Wracam do niej w swojej samotności, bo tylko tak wpuszczają do jej bram. Smutno, gdy tak wielu ludzi wokół nie rozumie jej czucia, ale nie przeszkadza mi to. Jestem z plemienia, które dostało wejściówki. Pisanie, muzyka i całe piękno świata to to, co jest moim domem. Tego się trzymam, tu się odnajduję.
Trochę się dziś skarżę, trochę zastanawiam, ale siedząc w ciemnym pokoju patrzę na mały płomyk świecy, który płonie we mnie zawsze. Nazywam go Nadzieją. Dzięki Bogu, którego nie rozumiem, on nigdy nie gaśnie. I będę szła dalej, jak ciuciubabka. Kto nie lubi tej zabawy?